Wydawnictwo Znak - Dobrze nam się wydaje

16.07.2021

Utracony wołyński raj

Było takie miejsce na ziemi, w którym rytm życia ustalały pory roku. Dzieci bawiły się i uczyły, a sąsiedzi dzielili trudy życia codziennego. Nikt nie przeczuwał zbliżającej się burzy.
Przeczytajcie fragment książki „Wyrka", prawdziwej historii o sile ludzkiej pamięci.


Rozalia marzyła przede wszystkim o tym, żeby jej dzieci były wykształcone, a co za tym idzie, ogólnie poważane. Twierdziła, że najbardziej zależy jej na tym, by córka i synowie mieli lżejsze życie niż ona i mąż.
Wiktoria, w domu nazywana Wiką, była najstarsza. Urodziła się w 1926 roku. Trzy lata po niej na świat przyszedł Józek, a w 1931 roku - Florian. Wika była ładną, szczupłą blondynką. Codziennie szczotkowała długie włosy w kolorze pszenicy i zaplatała je w warkocz lub od święta w koronę. Bracia czasem się pokłócili, a nawet o coś pobili, ale wszystko to w ramach braterskiej, niekiedy szorstkiej, miłości. Cała trójka była zżyta, wspierała się i pomagała sobie w odrabianiu lekcji.
Starsi Wiktoria i Józek chodzili do szkoły powszechnej w Wyrce. Obie wioski - Wyrka i Siedlisko - były bardzo rozległe. Chodząc w gościnę do przyjaciółki z Siedliska, Zofia lepiej zrozumiała „dochodzących" uczniów i ich problemy, spośród których najważniejszym były obolałe nogi i zmęczenie. Musieli bowiem codziennie, bez względu na pogodę, przejść dwa razy po pięć kilometrów. Grupa uczniów maszerujących z Siedliska do Wyrki była dość liczna. Do szkoły trzeba było jeszcze wziąć worek na strój sportowy i teczkę z książkami, zeszytami, bibułą do suszenia kleksów oraz piórnik, w którym obowiązkowo były ołówki, pióro z drewnianą obsadką i zapasowe stalówki. Na miejscu, w ławkach, były tylko otwory na kałamarz z atramentem.
Zofia zastanawiała się, dlaczego Władysław nie kupi dzieciom rowerów. Mogłyby wówczas szybciej i łatwiej kursować między domem a szkołą. Zwłaszcza że ich wujowie - bracia mamy - którzy pracowali w mieście powiatowym, w Kostopolu, przyjeżdżali do nich w odwiedziny rowerami i podczas wizyty pozwalali im na nich jeździć, dzięki czemu mali Leszczyńscy zdążyli się już nauczyć jazdy na rowerze. Rozalia twierdziła, że dzieci wolą iść razem z kolegami i koleżankami z Siedliska, że nie chcą się wyróżniać. Zosia nie bardzo to rozumiała, bo przecież i tak wyróżniali się chociażby tym, że stać ich było na porządne skórzane buty zarówno do kościoła, jak i do szkoły.
Rodzeństwo Leszczyńskich mogło się spotykać, z kim tylko chciało, oprócz dzieci z rodziny Adaśków. Wszyscy we wsi wiedzieli, że chorują tam na suchoty. Rózia zakazywała więc chodzić do ich domu i zadawać się z domownikami w obawie, by jej dzieci nie zaraziły się tą chorobą. W końcu u Adaśków często ktoś umierał z tego właśnie powodu. I nie pomagało nawet to, że ksiądz Teodor Czaban - proboszcz z Huty, który jako jedyny miał w okolicy samochód - czasem zawiózł kogoś od Adaśków do Sarn, do szpitala. Niedługo po tym, gdy któryś z domowników wracał ze szpitala, trzeba było organizować pogrzeb.
Poważniejsze choroby Leszczyńskim nie dokuczały. Zwykłe przeziębienia zdarzały się tylko późną jesienią, gdy najłatwiej było przemarznąć w wychodku lub w drodze do niego. Zimą było już bezpieczniej, bo z uwagi na mrozy i zaspy dzieci korzystały z nocników.
Rozalia, choć miała bogate gospodarstwo, zdrowe dzieci i zaradnego męża ze szlacheckim rodowodem, wciąż uważała, że może być im lepiej. Trudno jej było zadowolić się naprawdę dobrą, jak na warunki Siedliska i Wyrki, pozycją, na którą sama też ciężko pracowała. Była tak jak Władysław zaradna i pracowita. Oprócz wszystkich koniecznych prac gospodarskich potrafiła chociażby mydło sama zrobić. Miała specjalne foremki z drewna, do których wlewała przygotowaną z tłuszczu zwierzęcego i sody masę, tak żeby mydło zastygło i miało kształt kostki. Do mycia zębów też używali specjalnych szczoteczek jej produkcji. Ale że nie mieli past, musieli szorować zęby sproszkowanym węglem drzewnym.
Rozalia nie dla siebie chciała więcej, lecz dla swoich dzieci. Wiktoria najczęściej pomagała jej w pracach domowych, Józik uczył się obsługi maszyn rolniczych lub gnał krowy, a Florek, jak śmiała się jego starsza siostra, głównie „plątał się pod nogami" i jako najmłodszy nie miał wyznaczonych obowiązków. W sumie życie dzieci wypełniała nauka, zajęcia pozalekcyjne, w tym chór szkolny, oraz praca w obejściu i polu, kiedy do zrobienia było coś prostego. Rózi marzyło się jednak, by wyjechać ze wsi do miasta. Wiktorię chciała wysłać do powiatowej szkoły ekonomicznej, a Józka do seminarium duchownego w Łucku. Wiedziała, że do egzaminów trzeba się porządnie przygotować i dużo uczyć, dlatego też cieszyła się ze znajomości z ich nauczycielką. Dzięki tej przyjaźni postęp w edukacji starszej dwójki mogła mieć pod stałą kontrolą.
W ubiegłym roku u Leszczyńskich był taki urodzaj, że podczas wykopków najęli na jeden dzień aż pięćdziesiąt kobiet z ukraińskich wiosek do kopania i zbierania ziemniaków. Dobre to były zbiory i dały im lekką zimę. Rozalia mniej musiała się więc skupiać na gospodarstwie, a mogła więcej czasu poświęcić jedynej swojej odskoczni od spraw rodzinnych i gospodarczych - zebraniom koła gospodyń wiejskich. Właśnie zgromadziły pieniądze na biały, kamienny krzyż, który stanął dokładnie na granicy Wyrki i Siedliska. Zofia z mężem byli oczywiście zaproszeni na uroczystość poświęcenia.
- I gdzie ty znowu idziesz? Dziecko mamy chore - z lekką irytacją zaczął Michał, gdy tylko rozpoznał charakterystyczną krzątaninę żony przygotowującej się do wyjścia. - Nie możesz zostać?
- Już obiecałam, będę tam tylko chwilę. A Flora i tak śpi.
- Zostawiasz mnie z tym samego...
- Z czym? - Zosia zatrzymała się w miejscu, opuściła bezwładnie ręce i lekko przekrzywiła głowę, dodając swojemu pytaniu jeszcze więcej stanowczości i zadziorności: - Ze śpiącym dzieckiem?
- Z chorym dzieckiem. To różnica. - W głosie Michała dało się wyczuć wyrzut.
Zosia głęboko westchnęła, spojrzała na bladą, podobną do niej twarzyczkę, a potem na męża, tym razem dużo łagodniej.
- Obiecałam Rozalii, że tam będę. Jeśli spotkanie się przedłuży, obiecuję, że nie zostanę do końca. Za dwie godziny wracam.
Wyszła, nie czekając na odpowiedź.

 

Prawdziwa historia o sile ludzkiej pamięci, której nie strawi nawet największy ogień.

Zosia przyjeżdża do Wyrki z córką i mężem, który ma poprowadzić tutejszą szkołę. Urzeczona położoną wśród wołyńskich lasów wioską, szybko odnajduje się w nowym miejscu. Gdy wkracza wojsko, wie, że nic już nie będzie takie samo.
Ośmioletnia Wanda mieszka w Wyrce od zawsze. Wieś jest świadkiem jej nauki, pracy i beztroskiej zabawy. Wanda w przyszłości pragnie zostać aktorką. Jej dzieciństwo brutalnie przerywa jednak wojna i wydarzenia lipca 1943 roku, kiedy to przyjdzie jej pożegnać dobrze znany świat.

Było takie miejsce na ziemi, w którym rytm życia ustalały pory roku. Dzieci bawiły się i uczyły, a sąsiedzi dzielili trudy życia codziennego. Nikt nie przeczuwał zbliżającej się burzy.
Wyrka to wieś na Kresach Wschodnich, w której splatają się losy kilku rodzin. Ich spokojne życie kończy nadejście II wojny światowej. Bandy UPA rozpoczynają polowanie na Polaków. Wypędzeni ze swoich domów mieszkańcy przystępują do dramatycznej walki o życie oraz o własną tożsamość.

Wyrka przetrwała dzięki ludziom, którzy do dziś opowiadają jej historię. Nigdy nie zapomnieli oni o swojej małej ojczyźnie ani o dniu, w którym ją pożegnali. Czy na zawsze? Tego nie wiedział nikt.