Wydawnictwo Znak - Dobrze nam się wydaje

Mój znak. O noblistach, kabaretach, przyjaźniach, książkach, kobietach

O drinkach Szymborskiej

Opasły tom zatytułowany smakowicie "Mój Znak. O noblistach, kabaretach, przyjaźniach, książkach, kobietach", który sygnuje swoim nazwiskiem Jerzy Illg, to dowód, że o rzeczach poważnych da się pisać niepoważnie. Ale wcale nie znaczy to, że płocho i głupio.


Bowiem ponad 450 stronic wspomnień i facecji redaktora szacownego krakowskiego Znaku spełnia doskonale pewien sprytnie pomyślany pedagogiczny chwyt: przybliża nam świat celebrytów kultury (i to tej z najwyższej, nierzadko noblowskiej półki), z którą przeciętny zjadacz chleba obcuje co najwyżej przez szklane okienko telewizora.

 

Ale to wcale nie oznacza, że Illg nie upiekł przy okazji własnej pieczeni. - Przez 25 lat pracy w Znaku miałem poczucie - wyznał rozbrajająco w wywiadzie dla "Polski" - że stale redaguję książki cudze. Pomyślałem więc, że może byłoby dobrze wreszcie napisać coś swojego. I jak pomyślał, tak zrobił. W piątek do księgarń trafi, ku naszej uciesze, świadectwo jego redaktorskich bojów z gwiazdami literackiego świata.

 

Najwięcej miejsca Illg poświęcił oczywiście Wisławie Szymborskiej, "Grecie Garbo poezji", jak okrzyknęli ją szwedzcy dziennikarze po przyznaniu jej Nobla. To właśnie Illg, w charakterze wydawcy, towarzyszył jej w wyprawie do Sztokholmu i dzięki niemu mamy bezpośrednią relację z tego wydarzenia.

 

Okazuje się, że polską ekipę spotkało w stolicy Szwecji sporo despektów: Ryszardowi Krynickiemu skradziono w PEN-Clubie wyjątkowej elegancji płaszcz (odnalazł się potem na grzbiecie pewnego podupadłego krytyka), a Tadeuszowi Chrzanowskiemu zginął order Polonia Restituta, który zamierzał przypiąć w czasie uroczystego obiadu. Smutek poszkodowanego był tym większy, że jego obiadowy sąsiad, znakomity tłumacz Karl Dedecius, błyszczał wszelkimi możliwymi odznaczeniami jak bożonarodzeniowa choinka.

Ale najsmakowitszy chyba fragment wspominków o Wisławie Szymborskiej dotyczy epizodu upicia przez nią naszego drugiego noblisty, czyli Czesława Miłosza. Miało to miejsce w jej krakowskim mieszkaniu i jest to chyba jedyny zarejestrowany literacko przypadek publicznego nadużycia alkoholu przez autora "Doliny Issy". Stało się to oczywiście dzięki podstępowi: Szymborska zmieszała wódkę ze spirytusem, wedle receptury podwawelskiego pisarza Kornela Filipowicza. Jeśli wierzyć autorowi, "kornelówka" podziałała na poetę piorunująco.

 

Jak widać już z powyższych anegdotek, Illgowi ani w głowie zanudzanie nas opisami redaktorskiego mozołu. Nie wspomina trudu cyzelowania przecinków i poprawiania szyku zdań (akurat w przypadku Szymborskiej nie trzeba). Zabiera nas w krainę zabawy, uświadamiając przy okazji, że literackie sławy to ludzie z krwi i kości, którym nieobce są całkiem przyziemne ciągoty.

 

Bo jak inaczej nazwać rzuconą mimochodem uwagę o wspólnym paleniu jointa z Miłoszem? Rzecz działa się w kalifornijskim domu pisarza i miała dżentelmenom przypomnieć czasy młodości (Illg za młodu ostro hippisował). Skończyło się na ostrej reprymendzie, jaką udzieliła im Carol, małżonka noblisty (nad imponującą ilością flaszek, które osuszyli, pokiwałby z uznaniem głową niejeden rodak).

 

Zabawne? Owszem. Widok Miłosza w kłębach marihuanowego dymu może być naprawdę interesujący, zwłaszcza dla tych, którzy znają go tylko z uczonych wypisów krytyczno--literackich bryków. Zresztą żadnej ze sław Illg nie poświęcił tylu ciepłych słów, co właśnie Miłoszowi. I choć w tych niezwykłych wspominkach defilują przed nami także m.in. Stanisław Barańczak, ksiądz Tischner, Seamus Heaney, Norman Davies, Ryszard Kapuściński i Leszek Kołakowski (każdy obdarowany stosowną dozą anegdot), Illgowej miłości do Miłosza nikt nie dorówna.

 

I jeszcze jedna perła, tym razem z główną rolą rosyjskiego noblisty z 1987 r. Josifa Brodskiego. Rzecz dzieje się oto w śląskiej taksówce, którą wyprzedzają popularne swego czasu nad Wisłą białe mercedesy. "Kto ty jesteś? Polak mały. Jaki znak twój? Mercedes biały" - recytuje naprędce przerobiony wierszyk Brodski, dając tym samym dowód świetnej znajomości polskich gustów motoryzacyjnych początków lat 90.

 

Pod tą otoczką żartobliwych historii o sławnych bliźnich Illg przemyca też wielką apologię środowiska Znaku, wydawnictwa, które odegrało ogromną rolę w zachowaniu narodowej resztówki w czasach socjalizmu. Jego początki sięgają mroku lat 60., a od zawsze szefował mu legendarny Jacek Woźniakowski.

 

To tam w 1982 r. Illg, wyrzucony z Uniwersytetu Śląskiego, znalazł zawodową przystań. I to dzięki niemu dostajemy smakowity obraz krakowskiej oficyny, w sam raz na 50-lecie jej istnienia. Bez polityki, bez osobistych wojenek i oskarżeń. Ot, fajna opowieść o czasach i ludziach, o których niebawem będziemy mogli przeczytać co najwyżej w encyklopediach.


Recenzent: Mariusz Grabowski

Wydawnictwo Znak obchodzi w w tym roku swoje 60. urodziny

Jerzy Illg – „żywe logo” Znaku i redaktor naczelny tego zasłużonego wydawnictwa, w nowym, poszerzonym wydaniu swoich wspomnień z pasją i poczuciem humoru opowiada o kulisach profesji wydawcy. Przyjaciel noblistów i akuszer wielu bestsellerów wyznaje, do jakich forteli musi się uciekać, by pozyskać autora bądź wydobyć z niego oczekiwane dzieło. Ujawnia tajemnice loteryjek u Wisławy Szymborskiej, okoliczności palenia marihuany z Czesławem Miłoszem i beatnikami w Kalifornii, włamywania się nocą do banku we Frankfurcie, handlu walutą na bazarze Różyckiego, zmuszania do promocji Wiesława Myśliwskiego, bezsenności pod kołdrą z Joanną Bator. Traktowana niekonwencjonalnie praca to pasmo szalonych przygód i podróży, niezwykłych spotkań, nocy pełnych whisky i poezji, podczas których nie było kamer ani dziennikarzy. W jego wypadku bycie wydawcą to nie tylko redagowanie książek, ale także kręcenie filmów, wystawianie kabaretów, organizowanie festiwali i happeningów artystycznych – wszystko to składa się na życie spełnione i kolorowe.