Wydawnictwo Znak - Dobrze nam się wydaje

14.12.2022

Kresy i miłość. To rezonuje

Znamy Panią z literatury faktu, a dziś dostajemy powieść. Skąd ta zmiana?

To realizacja marzenia, a nawet przeświadczenia, które towarzyszy mi od dzieciństwa. Ledwo nauczyłam się alfabetu, zaczęłam tworzyć jakieś obrazkowo-słowne drobiażdżki, którymi zachwycali się tata i mama przekonani - bo jacy rodzice nie są - że mają genialne dziecko. Potem w piątej klasie na lekcje polskiego pisałam krótkie opowiadania, a w liceum wypracowania, które, ku mojemu wstydowi, nasza polonistka wywieszała w gablocie na korytarzu wraz z moim zdjęciem, tak że nie mogłam wyprzeć się chwalonego dzieła. No i wszyscy, ze mną włącznie, widzieli we mnie przyszłą autorkę poważnej literatury.
Ułożyło się inaczej. Po studiach zostałam reporterką, na krótko, bo cenzura ostro cięła moje teksty, pisałam więc scenariusze filmowe, teksty piosenek, a w 1980 sztukę teatralną o powstaniu Solidarności, której też z powodu cenzury żaden teatr nie mógł wystawić. Na szczęście dla mnie na wiosnę 1981 powstał „Tygodnik Solidarność", gdzie wreszcie mogłam pisać prawdę, a sekretarz redakcji dzielnie walczył z cenzorami. Niestety krótko to trwało, gdyż wprowadzono stan wojenny i ja wraz z mężem, fotografem Tomkiem Tomaszewskim, zeszłam do podziemia. Dokumentowaliśmy słowem i obrazem tę „wojnę", następnie przez kilka lat pracowaliśmy nad książką o polskich Żydach, temacie wówczas kompletnie nieznanym i całkowicie przez władze zakazanym. Dlatego OSTATNI ukazali się najpierw w Ameryce, a w kraju dopiero po odzyskaniu wolności. Do pisania wróciłam po dłuższej przerwie, na początku tego wieku. Nadal była to literatura faktu, choć nie przestawałam wierzyć, że kiedyś napiszę powieść.

O czym właściwie jest "Światłość i mrok"?

O miłości, która między chasydką a paniczem z dworu nie miała prawa się zdarzyć, a wybuchła z ogromną siłą, i o Kresach, które zniknęły niczym Atlantyda, tyle że w znanych, tragicznych okolicznościach. Chciałam przy tym przedstawić sprawy poważne w sposób literacki, atrakcyjny dla czytelnika, który wciągając się w opowieść, zyskiwałby jednocześnie wiedzę. Nie pretenduję do tego, że pełną, nie jest to praca naukowa, mam jednak nadzieję, że przez splatające się losy Polaków, Żydów i Ukraińców udało mi się pokazać Kresy w ich różnorodności i skomplikowaniu.

Jak zbudowana jest powieść?
Jej forma była dla mnie potężnym wyzwaniem, ale nie mogę się skarżyć, sama ją sobie narzuciłam. Jest skrajnie subiektywna, lecz zarazem wielostronna, ponieważ rozpisana na wiele głosów, choć niewątpliwie można by znaleźć jeszcze inne punkty widzenia.
Pomysł wziął się stąd, że od czasu pracy nad książką o polskich Żydach, a później przy tworzeniu muzeum Polin fascynowały mnie zasadnicze niekiedy różnice w postrzeganiu tych samych spraw przez Polaków i Żydów. Wyłączam Zagładę jako doświadczenie totalne i nieporównywalne, myślę natomiast o wydarzeniach, problemach czy postaciach, które ci żyjący w tym samym miejscu i czasie ludzie widzieli i oceniali diametralnie różnie.
To niby banał i rzecz jasna nie dotyczy jedynie Polaków i Żydów. Nasz współczesny mistrz mowy polskiej, Lech Wałęsa, ujął to lapidarnie: punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Kiedy jednak wgłębimy się w tę materię, traci ona swoją banalność i pomaga zrozumieć niektóre zjawiska, zarówno zasadnicze, historyczne, jak i drobniejsze epizody z życia ludzi czy poszczególnych społeczności. Dla przykładu powieść rozpoczyna się od chasydzkiego ślubu i wesela, którymi - w sensie narracyjnym - obracam trzy razy. Mamy relacje głównych bohaterów, Chany i Jana oraz brata Chany, przy czym one się nie wykluczają, tylko dopełniają.

Skąd Pani zainteresowanie wielokulturowością?

Kresy to moja mityczna ojczyzna. Po śmierci mamy, która umarła przed moimi dziewiątymi urodzinami, zajmowały się mną babcie i obie, zamiast bajek, opowiadały mi historie rodzinne. Wiele rozgrywało się na Kresach, we Lwowie, gdzie dziadkowie Niezabitowscy mieli stale wynajęty apartament w hotelu George czy na Wołyniu, dokąd babcia Lila wyjechała po ślubie z mężem, inżynierem geodetą, i w Łucku urodziła Basię, moją przyszłą mamę. Na dodatek dziadek Jerzy Koryatowicz-Kurcewicz-Bułyha był wspaniałym gawędziarzem, a że pochodził w dwudziestym trzecim pokoleniu od twórcy księstwa litewskiego Giedymina, miał sporo do przekazania.
Dzięki temu Kresy stały się częścią mojej tożsamości i stworzonym w wyobraźni miejscem tak żywym, jakbym sama spędziła tam wiele lat. A tam aż roiło się od barwnych postaci różnej narodowości. Poza Polakami byli to przede wszystkim Żydzi, kupcy, handlarze czy karczmarze z małych miasteczek i zaprzyjaźnieni lekarze, adwokaci czy aktorzy z lwowskiej metropolii. Część owego pejzażu stanowili też Ukraińcy, czy jak się wcześniej określali Rusini.
U dziadków Kurcewiczów w Sopocie, gdzie zamieszkali po wojnie, panowała kresowa atmosfera. Ich dom był pełen gości, których przyjmowano z wielką serdecznością i karmiono obficie, choć skromnie, bo czasy były ciężkie, znakomitą zupą zacierkową babci Lili oraz anegdotami dziadka Jerzego. Do późnej nocy grano w brydża i - na zapałki - w pokera, a rozbrzmiewające za ścianą głosy nie pozwalały mi zasnąć. Chowałam się za przymkniętymi drzwiami i wsłuchiwałam w rozmowy dorosłych, przeważnie nie przeznaczone dla dziecięcych uszu - o wojnie, rzeziach czy rewolucji bolszewickiej, którą dziadek, wielokrotnie niemal cudem unikając śmierci, przeżył w Rosji. I z bezpośredniego źródła czerpałam historyczną wiedzę.
Z kolei ja na studiach przeżyłam marzec 1968, który odcisnął się piętnem na mojej świadomości. Brałam udział w wiecach i strajkach, potem odprowadzałam przyjaciół na dworzec Gdański, skąd wyjeżdżali na emigrację. Tak się złożyło, że najbliższymi mi ludźmi byli Żenia Kacman, z którą przesiedziałam w jednej ławce cztery lata liceum, i Eryk Perłowski, z którym nazywaliśmy siebie nawzajem siostrą i bratem. Rozstanie z nimi oraz wieloma innymi osobami było dla mnie prawdziwym dramatem, zaś antysemicka nagonka moralnym wstrząsem. Wtedy sobie obiecałam, że kiedyś zajmę się tym tematem, lecz musiało upłynąć dużo lat zanim, już jako dojrzały człowiek, mogłam się z nim zmierzyć. Przez pięć lat pracowaliśmy z Tomkiem nad książką o polskich Żydach, potem - od samego początku, od lat dziewięćdziesiątych - zaangażowałam się w tworzenie muzeum ich historii, które otrzymało nazwę Polin.

Mówi Pani o wielkim researchu, który należało zrobić do książki. Eksperci mówią, że rzeczywiście jest ona napisana fenomenalnie. Proszę mi opowiedzieć, jak wyglądała taka praca nad książką?

Planuję kontynuację powieści dlatego research obejmował dłuższy fragment naszej historii i był, bez przesady, ogromny, zwłaszcza że obejmował wiele dziedzin - fakty historyczne, religijność, obyczajowość, realia materialne, postawy, poglądy i uczuciowość ludzi żyjących wówczas. To zajęło mi rok, a jeśli chodzi o relacje wojenne, w tej części niewykorzystane, pomogła mi KARTA, która ma bogate Archiwum Wschodnie.
W moich książkach zawsze staram się, by czytelnik mógł przenieść się w czasie i przestrzeni w miejsce akcji i przeżywać ją razem z bohaterami. Ale aby czytelnik mógł zobaczyć i przeżywać, najpierw sama muszę poznać dane miejsce i epokę, i to niemal w każdym szczególe. Później nie opisuję wszystkich drobiazgów, to niepotrzebne i mogłoby być nużące, lecz mogę stworzyć obrazową narrację.
O researchu mogłabym opowiadać godzinami, więc wspomnę jedynie o części dotyczącej Żydów, a przecież ta tematyka była mi już wcześniej bliska. Zajmowałam się nią od dawna, a jako członkini Rady Muzeum zatwierdzałam, sumiennie się przykładając, każdą galerię Polin. Wiedziałam zatem sporo, lecz pisanie tej książki wymagało znacznie więcej. Zagłębiłam się w świat chasydów, przestudiowałam religijne rytuały i nawet zahaczyłam, oczywiście marginalnie, o jidysz i hebrajski.

W wydawnictwie redakcja, i to nie tylko w sprawach dotyczących Żydów, nie miała do tekstu właściwie żadnych uwag, co zdarza się rzadko.

To było bardzo budujące, a największą satysfakcję przyniosła mi opinia doktora Marka Tuszewickiego, świetnego judaisty i jidyszysty, którego wydawnictwo poprosiło o konsultację. Kto jak kto, ale on mógł ocenić i docenić moją pracę, co uczynił, aprobując tekst i na kilkuset stronach wskazał zaledwie parę błędów.

Która z postaci i jej punkt widzenia był dla Pani najtrudniejszy?

- W Światłości i mroku wcielałam się w sześć postaci o odmiennej mentalności, uczuciowości, sposobie myślenia i wyrażania. Raz byłam siedemnastoletnią chasydzką dziewczyną żyjącą w hermetycznym świecie kresowego sztetl, raz ziemianką, panią dużego majątku, wyrosłą i wykształconą we Lwowie, damą o wielkiej kulturze i gorącym patriotycznym sercu, raz odszczepieńcem, wyklętym przez żydowską rodzinę młodym komunistą, raz wyzwoloną panną z dobrego domu, która pragnie pozbyć się cnoty, zresztą z sukcesem, czy wreszcie dwoma braćmi o zasadniczo odmiennych charakterach. Stawanie się nimi na przemian to była prawdziwa twórcza przygoda.
Najwięcej wysiłku kosztował mnie Chaim. Musiałam oddać - w sensie pozytywnym - uczucia oraz idee człowieka, który dla mnie był zdrajcą, zwalczał polską państwowość, marząc o przyłączeniu Polski do ZSRR jako kolejnej republiki rad. Czytałam wspomnienia przedwojennych komunistów, aby wniknąć w ich mentalność, i podczas pisania odcinałam się od mojego systemu wartości, bo tylko wtedy mogłam się w pełni utożsamić z Chaimem.

Czy inspirowała się Pani prawdziwymi zdarzeniami?

- Wszyscy główni bohaterowie oraz liczni drugoplanowi i cała dramaturgia to wytwór mojej wyobraźni, osadzony - jak zaznaczyłam wcześniej - w realiach epoki i w autentycznych miejscach. Wołyńskie Kołki, miasteczko nad Styrem, istniały naprawdę, podobnie jak wsie Rudnia i Rudniki, wymyślony jest jedynie majątek ziemski Worotyńskich Jabłonna oraz ich leżąca na południu rodowa posiadłość.
Wydarzenia historyczne są przywoływane jako część rodzinnych dziejów, na przykład bitwa pod Kostiuchnówką, w której w 1916 roku brały udział wszystkie trzy polskie Legiony, a walczyli - to już fikcja - wujowie głównego bohatera. W literacką fikcję wplatam też w wymyślonych sytuacjach prawdziwych ludzi, jeśli występują epizodycznie lub w tle, takich jak zastępca wójta, Ukrainiec, Saczkowski, nauczycielka języka polskiego, Żydówka Dora Hersowicz czy sławny łucki adwokat, Polak Rostocki. Natomiast kiedy odgrywają bardziej istotną rolę, wówczas są pierwowzorami stworzonych przez mnie postaci, jak żydowski skrzypek wirtuoz Pesach czy lekarz Ryżkowski.

Jak myśli Pani, kto będzie odbiorcą Pani powieści?

Jak każdy chyba autor pragnę, żeby po książkę sięgnęli wszyscy, lecz to wyłącznie marzenie. Natomiast kiedy na Facebooku zamieściłam krótką zapowiedź powieści, miłym zaskoczeniem była dla mnie przychylna reakcja wielu ludzi. Okazało się, że Kresy i miłość mocno rezonują.

 

 

Rozmawiała Karina Caban

Fot. Tomasz Tomaszewski

 

Książki