Wydawnictwo Znak - Dobrze nam się wydaje

20.02.2023

Stand-up o depresji. Emilia Dłużewska

„Jak płakać w miejscach publicznych" to autobiograficzny esej, będący połączeniem osobistej historii pacjentki z elementami historii psychiatrii, podany w formie krótkich, błyskotliwych felietonów. Zapytaliśmy autorkę - Emilię Dłużewską - o proces powstawania książki i szukanie formy do pisania o sobie.

Czy pisanie było dla Ciebie formą autoterapii?

Emilia Dłużewska: W punkcie wyjścia z pewnością nie. Pisałam o moim doświadczeniu choroby, diagnozy i leczenia, bo to mnie wtedy najbardziej interesowało. Zastanawiało mnie, czy można odnaleźć i oznaczyć początek choroby, czy to coś, co towarzyszyło mi od zawsze, czy w którymś momencie zaczęło się we mnie „zbierać". Na ile o moim zdrowiu psychicznym decydują czynniki biologiczne, a na ile społeczne, na ile moja forma jest efektem moich jednostkowych doświadczeń, a na ile momentu dziejowego, presji społecznych, kryzysów, które dotykają nas wszystkich. W pewnym sensie można stwierdzić, że było to terapeutyczne - pozwalało się zdystansować, spojrzeć z zewnątrz, żeby lepiej zrozumieć to, co dzieje się we mnie. Ale na pewno terapii nie zastąpiło.

„Jak płakać w miejscach publicznych" to historia osobista. Czasem pewne tematy muszą „odleżeć", żeby o nich pisać. Czy tak było w Twoim przypadku?

Emilia Dłużewska: Nie jestem pewna, czy tematy muszą „odleżeć". Na pewno, jeśli pisze się o swoim doświadczeniu, dobrze jest mieć do niego trochę dystansu, ale nie wydaje mi się, by było to tożsame. Sam czas niczego nie załatwi. Moją książkę zaczęłam pisać jakiś rok po diagnozie, gdy jeszcze się z nią oswajałam. Nie czekałam, aż to doświadczenie się we mnie ułoży. Raczej ułożyłam je, pisząc.

W książce czytamy: „Kiedy już naprawdę nie mogę, przepisuję swoje życie". Jak wyglądały Twoje poszukiwania języka i formy do tego, by opisać depresję?

Emilia Dłużewska: Kiedy zaczynałam pracować nad „Jak płakać w miejscach publicznych" mówiłam, że piszę stand-up o depresji. I faktycznie, przyglądanie się tej formie bardzo mi pomogło. Nie ma oczywiście na jednej, uniwersalnej formuły stand-upu, ale podsunął mi narzędzia, które się przydały - specyficzny rytm, tempo, odwracanie uwagi odbiorcy dygresjami, by potem strzelić „z biodra" pointą. To też forma, w której przeplatają się osobiste doświadczenie, obserwacje społeczne i popkulturowe klisze. No i w której, co chyba dla mnie najważniejsze, rzeczy bolesne mogą być zabawne, nie tracąc przy tym swojej bolesności.

Jeśli zastanawiacie się, czy nie powinniście iść do psychiatry, to prawdopodobnie powinniście.

Dziwi was, że słynni komicy często chorują na depresję? Mnie dziwi raczej, że nie wszyscy ludzie z depresją zostają komikami. Nauczyliśmy się doprowadzać ludzi do ataków śmiechu opowiadaniem o toksycznych bliskich i przebytych traumach; ostrożnie kalibrujemy żarty, by nie przekroczyć granicy, po której śmiech zmienia się w litość. A potem latami ćwiczymy ten program: w szkole, pracy, barach, pociągach i cudzych łóżkach.

To nie jest książka o tym, że dostajecie od życia cytryny i robicie z nich lemoniadę. Bliżej jej do historii mojego kolegi, którego rzadka i nieuleczalna choroba stopniowo pozbawiała władzy nad ciałem, w tym strunami głosowymi. Gdy się poznaliśmy, mógł już tylko szeptać. „Powiedziałem rodzicom, że żądam adwokata – napisał kiedyś. Zrozumieli »awokado« i przynieśli mi mango”.