Wydawnictwo Znak - Dobrze nam się wydaje

01.06.2020

Wstydliwa przeszłość nauki

W czerwcu w Znaku ukaże się książka Vince'a Houghtona, kuratora Międzynarodowego Muzeum Szpiegostwa w Waszyngtonie i twórca podcastu SpyCast „Jak wysadzić księżyc".

Publikujemy tekst Marcina Napiórkowskiego, semiotyka kultury, wykładowcy Uniwersytetu Warszawskiego, autora bloga Mitologia współczesna, który już przeczytał tę książkę!



Kojarzycie ten mem? Mężczyzna z czasów podboju kosmosu telefonuje do przyszłości, by zapytać: „Cześć potomkowie, jak tam w 2020 roku. Latacie na Marsa?". W kolejnym kadrze wyraża swoje rozczarowanie słowami w rodzaju: „Jak to płaska?".

Ten mem to coś więcej niż tylko żart z teorii spiskowych. To także świadectwo rozczarowania przepaścią między wielkimi marzeniami z lat sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych a ich znacznie skromniejszą realizacją. To rozczarowanie jest ściśle związane z trapiącym nas zalewem spiskowego myślenia. Dobrze ilustruje to wydana właśnie po polsku książka Vince'a Houghtona „Jak wysadzić Księżyc" (tytuł oryg. Nuking the Moon and Other Intelligence Schemes and Military Plots Left on the Drawing Board).

Houghton to pasjonat atomowych wybuchów, doktor historii, pracownik waszyngtońskiego International Spy Museum i ogólnie wesoły gość. Jego książka to poskładany z naprawdę dziwacznych kawałków wehikuł czasu, który przenosi nas w czasy, gdy ludzie naprawdę wierzyli w przyszłość. Tyle, że tak się niefortunnie składa, że były to zarazem czasy, gdy przyszłość ta zależała od decyzji kilku bardzo nabuzowanych testosteronem facetów z dostępem do wielkich, czerwonych guzików.

Przeszłość pełna przyszłości

Amerykanie eksperymentowali z wszczepianiem mikrofonów kotom, żeby stworzyć najsłodsze na świecie urządzenie szpiegowskie z anteną w ogonku. Brytyjczycy z kolei podczas drugiej wojny światowej planowali zbudować lotniskowiec z lodu. Lodniskowiec. (Był o tym nawet odcinek Pogromców mitów, więc to musi być prawda!) Houghton opisuje też między innymi atomowe miny podgrzewane żywymi kurami, kosmiczne zwierciadła oraz ściśle tajny projekt wykorzystania japońskiej mitologii i świecących w ciemności lisów.

Książka zabiera nas wprost do świata znanego z historii o Bondzie. W jednych rozdziałach trafiamy do pełnego gadżetów laboratorium Q, w innych zaś załapujemy się raczej na ten nieodzowny moment każdego filmu, w którym Ten Zły zdradza swój Naprawdę-Chory-Plan. Szalone pomysły, niezwykłe kryptonimy - piękny świat, gdzie nauka jest zawsze świetną zabawą. Tyle, że nakierowaną na zabijanie wrogów.

Czasy drugiej wojny światowej i zimnej wojny to moment, gdy nic nie wydawało się niemożliwe. Zatrudnianych przez rządowe agencje wynalazców nie onieśmielała żadna skala, żadna technologia nie wydawała się zbyt dziwaczna, by jej spróbować. Dotyczyło to zresztą obydwu stron konfliktu. Nigdy nie zapomnę, jak w czasach licealnych kolega z klasy pokazał mi stary radziecki album ze schematami portów, kopalni i innych olbrzymich projektów inżynieryjnych, do których budowy zamierzano wykorzystać ładunki termojądrowe.

Zmiana linii wybrzeża, kontrola pogody, wywoływanie tsunami i loty kosmiczne... Przyszłość wydawała się na wyciągnięcie ręki. To dlatego twórcy bijącej wówczas rekordy popularności literatury i filmów science fiction nie musieli sięgać do dat odleglejszych niż 2001 ("Odyseja kosmiczna") czy 2019 ("Łowca androidów"). Wydawało się pewne, że do końca stulecia będziemy już gatunkiem kosmicznym. Jedynym zmartwieniem autorów było wyprzedzenie jakoś wizji, które w tym samym czasie publikowano na łamach poważnych czasopism popularnych i naukowych. Tak - to był dobry czas dla zorientowanej na przyszłość wyobraźni. Dlatego popkulturowe nawiązania nieustannie powracające w książce Houghtona (Star Trek, Gwiezdne wojny, załapały się nawet Wojownicze Żółwie Ninja) mówią nam nie tylko o autorze i jego fascynacjach, lecz też o tym, jak bardzo popkultura do dziś karmi się tym okresem wielkich marzeń.

Tęsknimy do tej przeszłości, która była pełna przyszłości, bo dzisiaj postęp wyraźnie zwolnił. To oczywiście skomplikowany, wieloaspektowy proces. W niektórych dziedzinach innowacja przebiega błyskawicznie (software, technologie mobilne, filmy z kotkami). Niemniej znaczna część zimnowojennych obietnic i marzeń pozostała niespełniona (na szczęście większość lęków i koszmarów również). Nie mieszkamy na Marsie. Nie latamy tam nawet na krótkie wakacje. Nie usługują nam wierne roboty. Owszem, mamy teraz elektroniczne bilety w telefonie komórkowym i odprawę online, ale sam transport pasażerski od dekad utknął w limbo. Czy wiedzieliście, że pierwszy lot Boeinga 747 miał miejsce w roku 1969?

Mało gdzie spowolnienie postępu widać tak dobrze jak w wojsku. (I wcale nie mówię, że to źle!)

Wojsko

Houghton nie pisze po prostu o szalonych pomysłach technologicznych. Pisze o szalonych pomysłach technologicznych, które miały wynieść na wyżyny doskonałości sztukę zabijania, okaleczania, dezinformowania, a w najlepszym razie - podsłuchiwania.

Dlatego właśnie „Jak wysadzić Księżyc" to książka nie tylko pioruńsko ciekawa, ale też ważna. Przypomina bowiem, że czas wielkich nadziei był też czasem wielkich lęków. Gdy sowieci umieścili na orbicie Sputnik, w zbiorowej wyobraźni otworzył się nie tylko nowy rozdział marzeń o podboju kosmosu, lecz także bramy piekła. Miliony Amerykanów zasypiały co wieczór i budziły się rano z przerażającą myślą, że z czarnej, roziskrzonej gwiazdami pustki w każdej chwili spaść może na nich ogień zagłady.

Sądzę, że to ważny trop, pozwalający lepiej zrozumieć niezwykle silne powiązanie technologii i lęku w zbiorowej świadomości. Houghton przypomina na przykład historię zapomnianego dziś telewizyjnego filmu "Nazajutrz" (1983). Ten prosty w gruncie rzeczy obraz opowiadający o konflikcie atomowym z perspektywy małego amerykańskiego miasteczka przyciągnął przed ekrany sto milionów widzów. Do dziś jest to niepobity rekord oglądalności filmu telewizyjnego. To był czas, gdy byliśmy wyjątkowo blisko kosmosu, gwiazd i marzeń o robotyzacji, ale też wyjątkowo blisko końca świata. Opowieści o megatonowych bombach, kolejnych planach inwazji na Kubę i odwołanych w ostatniej chwili apokalipsach uświadamiają nam, jak niewiele brakowało, byśmy zamiast lajków na Facebooku łowili dziś zmutowane karaluchy.

Jeżeli dziś każdy nowy wynalazek musi się mierzyć z olbrzymią nieufnością szerokiej publiczności, to w znacznej mierze jest to właśnie spuścizna tego okresu. Niezależnie od tego, czy mowa o elektrowni atomowej, GMO, szczepieniach czy aplikacjach zbierających dane o obywatelach - w głowie natychmiast wyświetla nam się remake "Nazajutrz", w którym technologia przynosi zagładę.

Zabijanie jako motor postępu

„Jak wysadzić Księżyc" choć należy do lektur lekkich i przyjemnych, może być też odczytane jako ważny głos w debacie o państwie jako motorze innowacyjności, która ostatnio zyskała nowych rumieńców za sprawą książki Mariany Mazzcuato. W „Przedsiębiorczym państwie" wspomina ona o zasługach finansowanych przez Pentagon projektów naukowych dla rozwoju internetu, GPS i wielu innych technologii. Nie skupia się jadnak zbytnio na fakcie, że motywacją dla innowacyjnego państwa nie była poprawa jakości życia obywateli przez dostarczenie - jak stwierdza Mazzucato - wszystkich składników niezbędnych do stworzenia iPhone'a. Celem nie było szybsze i sprawniejsze tagowanie znajomych tylko szybsze i sprawniejsze zabijanie wrogów.

Ale niech nas ta wizja „przedsiębiorczej armii" nie zwiedzie! Fakt, że tak wiele odkryć naukowych zawdzięczamy wojsku, wcale nie oznacza, że zabijanie ludzi jest najlepszym motorem postępu. W gruncie rzeczy zabijanie ludzi jest idiotycznie nieefektywnym mechanizmem alokacji zasobów na R&D. Owszem, wojskowi wynaleźli radar, mikrofalówkę, GPS i mnóstwo innych innych fajnych rzeczy. Ale podejrzewam, że nawet Poczta Polska opracowałaby to wszystko, dysponując miliardami corocznie pompowanymi w amerykański przemysł zbrojeniowy.

Cały problem polega na tym, że zabijanie ludzi jest w gruncie rzeczy dość proste. Znacznie prostsze niż na przykład ich leczenie. Dlatego najefektywniejszym sposobem wymyślanie nowych silników jest po prostu wymyślanie nowych silników, a nie poszukiwanie sposobu na przenoszenie atomówek między kontynentami. Zwłaszcza, że w okresie silnej rywalizacji ideologicznej celem nie była już nawet optymalizacja zabijania. Jak trzeźwo zauważa Houghton, bomby termojądrowe o mocy 5 megaton były zupełnie wystarczające, by anihilować w zasadzie dowolne duże miasto. „Zapotrzebowanie wojska nie stanowiło siły napędowej dla tworzenia coraz większych ładunków. Chodziło o dumę narodową i propagandę: ej, patrzcie, nasza atomówka jest większa od waszej." Stąd rosnący od pewnego momentu współczynnik overkill mówiący o tym, ile razy moglibyśmy zabić całą populację wroga, gdybyśmy tylko zechcieli. Zabijanie tych samych ludzi po dziesięć razy. Trudno o bardziej absurdalne marnotrawienie zasobów. Wyścig zbrojeń to nie tylko siła napędowa innowacji. To też siła napędowa absurdalnego marnotrawstwa sił i środków.

Nawet Ronald Reagan znany z zamiłowania do optymalizacji wydatków, wpadał w zakupowy szał, gdy mowa była o nowych technologiach wojskowych. „Czemu nie? Sto milionów tu, sto milionów tam. Kto na tym straci?" - ironizuje Houghton w kontekście absurdalnego i pochłaniającego iście kosmiczne fundusze projektu lasera na promienie rentgenowskie zasilanego bombą atomową.

To wciąż aktualne zagrożenie. Dlatego właśnie Chińczycy, którzy mądrze założyli, że starcie z USA rozwiąże się na gruncie gospodarczym, a nie militarnym, bardzo kibicują dziś amerykańskim wydatkom na zbrojenia. Miliardy utopione w pływającej, latającej i strzelającej stali to miliardy, których nie wyda się na prawdziwy rozwój. Wielu autorów ostrzega wręcz, że Amerykanie stają się dziś niewolnikami swoich wydatków na armię. Kryje się za tym poważne niebezpieczeństwo. Gdy jedyne, co masz, to młotek, każdy problem zaczyna wyglądać jak gwóźdź - przestrzega Kishore Mahbubani - dyplomata i autor książki „Has China Won?". Liczba wojskowych interwencji USA w ostatnich latach może być interpretowana jako „presja własnej infrastruktury". Jak się już ma te wszystkie strzelające i wybuchające zabawki, głupio ich nie użyć. Nie chodzi tylko o radość z wysadzania czegoś w powietrze czy sycenie narodowej dumy, lecz także o kwestie tak prozaiczne jak konieczność wyjaśnienia wyborcom wielomiliardowych budżetów Pentagonu.

Gdy weźmie się to wszystko pod uwagę, pozostaje się tylko cieszyć, że wynalazki, o których pisze Houghton, w znacznej większości nigdy nie wyszły poza etap desek kreślarskich czy najwyżej prototypów. Choć z drugiej strony zamrożenie projektu na etapie pomysłu rodzi zupełnie inny, również groźny efekt uboczny.

Teorie spiskowe

„I co było dalej?" - to kluczowe pytanie kończące każdy rozdział książki Houghtona. Czy to naprawdę koniec? Coś przecież musiało być dalej! Wielkie aspiracje - wolny postęp. Teorie spiskowe karmią się tym rozdźwiękiem. Niemożliwe, że im się nie udało. To musiało się udać, ale pozostało ściśle tajne.

Houghton świetnie pokazuje, jak absurdalne projekty porzucone nawet na najwcześniejszym etapie, po latach, czasem dekadach, powracały w zbiorowej wyobraźni jako teorie spiskowe. Tunele, podsłuchy, zwierzęta-szpiedzy, kontrola pogody... Wojskowe technologie to idealna pożywka dla tropicieli światowych konspiracji. Są tajne, są śmiercionośne i - co najważniejsze - od początku wpisane w silne plemienne dychotomie my-oni. Lubisz swój rząd? Możesz spokojnie czytać o tym, że wirusy, huragany to sprawka sowietów, Chińczyków albo Żydów. Nie lubisz rządu? Tym lepiej! Czy wiesz, że to CIA kontroluje pogodę, a FBI ściśle tajne pszczoły-morderców?

Cena za błędy młodości

„Z nauką się nie zadziera. Trzeba się nią zajmować jak należy albo wcale. Istnieje pewien proces, który od wieków dobrze się sprawdza. Nawet gdy myślisz, że znasz już odpowiedź na jakieś pytanie, kiedy wiesz na pewno, jaki będzie wynik eksperymentu - i tak przeprowadzasz ten cholerny eksperyment. Nigdy tak naprawdę nie wiesz, dopóki nie sprawdzisz tego empirycznie."

Tak. Nauka to wspaniała rzecz! Od czasu rewolucji naukowej i napędzanej przez nią rewolucji przemysłowej nasze życie zmieniło się nie do poznania. Zmniejszyła się śmiertelność niemowląt, zwiększyła średnia długość życia, raz na zawsze pozbyliśmy się ospy prawdziwej, niemal wyparliśmy polio, z większości miejsc globu udało nam się przepędzić głód i skrajną biedę.

W tym całym zachwycie nie należy jednak zapominać o tym, że pierwszym i podstawowym użytkiem, jaki zrobiliśmy z naukowej rewolucji, było wykorzystanie przewagi technologicznej do kolonialnego podboju i zniewolenia większości świata. Nauka ma sporo na sumieniu. Naukowcy lubią narzekać na teorie spiskowe, fale paniki i posępne scenariusze w stylu „Black mirror" towarzyszące każdemu nowemu wynalazkowi. Ale smutna prawda jest taka, że dzisiejsze teorie spiskowe to także cena, jaką nauka płaci za dekady wiernego służenia naprawdę złym sprawom.
Ludzie nie ufają nauce. Bardziej zapamiętują jej błędy niż sukcesy. Ale każdy fan drużyny nauki powinien też pamiętać, że społeczne obawy nie wzięły się znikąd. Bez skonfrontowania się z morderczą przeszłością, choćby w formie absurdalnych pomysłów na wysadzenie w powietrze naszej planety, nie zmienimy społecznego postrzegania technologii.

Marcin Napiórkowski 

Oto sensacje xx wieku, o jakich wam się nawet nie śniło!

W 1942 roku brytyjska marynarka skonstruowała odporny na ataki torped lotniskowiec zbudowany z lodu i trocin.
W 1958 roku amerykańskie siły zbrojne chciały zbombardować powierzchnię Księżyca bombą atomową.
W 1967 roku CIA rozpoczęło w radzieckich ambasadach operację podsłuchów za pomocą żywych kotów z wszczepionymi mikrofonami.

Choć brzmi to nieprawdopodobnie, wszystkie te projekty były w fazie zaawansowanych testów. Zajmowali się nimi szefowie agencji wywiadowczych, generałowie i naukowcy gotowi wydać miliony na szalone eksperymenty. Na ile jednak ostatecznie je zrealizowano? Może nie wszystkie teorie spiskowe to tylko stek bzdur?

Vince Houghton – kurator Międzynarodowego Muzeum Szpiegostwa w Waszyngtonie i twórca podcastu SpyCast – pokazuje, co się dzieje, gdy innowacja idzie pod rękę z desperacją. W błyskotliwy sposób opowiada, jak za pomocą bomby atomowej chciano zmieniać kierunek tornad, żywymi kurami ogrzewać nuklearne miny, a kozie kupy wykorzystać jako śmiercionośną broń biologiczną. Ta książka to fascynująca opowieść o szalonych i dziwnych, ale zawsze prawdziwych pomysłach szpiegów i wojskowych.

„Dziwne, pouczające, przezabawne i naprawdę przerażające”
/Robert Wade, scenarzysta filmów o Jamesie Bondzie/