Wydawnictwo Znak - Dobrze nam się wydaje

29.10.2015

Odkrywając własną tożsamość

W księgarniach ukazała się najnowsza książka Grażyny Jagielskiej „Ona wraca na dobre". Autorka głośnych książek „Miłość z kamienia" i „Anioły jedzą trzy razy dziennie" opowiada o swojej najważniejszej podróży, poszukiwaniu tożsamości i szczęścia. 

Pani nowa książka opisuje pewną podróż. Czy można to odczytywać jako metaforę rozpoczęcia nowego życia po terapii?
- Jest to na pewno próba rozpoczęcia nowego życia. Po wyjściu ze szpitala psychiatrycznego pacjent otrzymuje konkretne zadanie do wykonania -ma wprowadzić w życie takie zmiany, które by to życie ulepszyły, naprawiły czy w ogóle pozwoliły w nim w jakiś sposób funkcjonować. Taki pacjent, w tym przypadku ja, bardzo dobrze wie, co spaprał w życiu, i wie również, jak to poprawić. To jest ta moc terapii poznawczej. W momencie, gdy zamykają się za nami drzwi szpitala, przychodzi czas na drugą część, czyli terapię behawioralną. Czyli to, czego się nauczyliśmy, trzeba wprowadzić w życie. I wychodzi się z bardzo potężną siłą w sobie; to jest wielka energia i motywacja, żeby już nigdy nie wrócić do psychiatryka. Jeżeli się uda, to super, mamy naprawione, szczęśliwe życie. Jeśli się nie uda, to wracamy do szpitala.

- Pani zadaniem była właśnie ta podróż.
- Tak, wiedziałam, co muszę zmienić w życiu, wiedziałam, jak ma moje życie wyglądać w przyszłości. W szpitalu dowiedziałam się wiele o sobie. Ta podróż była w pewnym sensie realizacją planów i marzeń z dzieciństwa, z młodości, z czasów, kiedy najlepiej wiemy, o co nam chodzi w życiu. Potem ta wiedza zaciera się pod wpływem rozmaitych czynników.

- Napisała Pani, że gdy zaczęła się dorosłość, przestała Pani podróżować: „idzie się taką drogą, jaką wyznacza życie". Łatwo się wtedy pogubić.
- No właśnie, ja się zgubiłam i wiele osób także. Plany, które mieliśmy we wczesnej młodości, które wówczas się wydawały bardzo realne, pod wpływem innych ludzi albo narzucanych nam norm społecznych zaczynamy uznawać za trochę śmieszne. Skoro mam dzieci, skoro jestem czyjąś żoną, głową rodziny, czy ja sobie w takiej chwili mogę pozwolić na realizację jakichś młodzieńczych planów, marzeń o podróżowaniu? Podróżowanie zaczęło mi się wydawać czymś niepoważnym, trochę szkodliwym i wstydliwym.

- Zrezygnowała Pani z siebie...
- Tak. A jakie są koszty takiej rezygnacji ? Pojawia się poczucie, że coś w życiu poszło nie tak, nie bardzo wiemy co, a potem - jeśli się nic z tym nie zrobi - że życie zostało zmarnowane. I ta książka jest próbą powrotu do tej myśli, żeby nie zmarnować swojego życia. Nawet jeżeli jest to tylko jednorazowy występ, mam poczucie, że zrobiłam to, co zawsze chciałam zrobić. Nawet jeżeli zrobiłam to tylko raz - to znaczy pojechałam w świat i pisałam o tym, co widzę.

- Ta podróż była ryzykowna. Wyjechała Pani na drugi koniec świata, w środek amazońskiej dżungli, zdecydowała się Pani na rejs po rzece, którą właśnie płynęła fala powodziowa, z ludźmi, których Pani nie znała, z przewodnikami, którym ciężko zaufać. Czy nie bała się Pani? A może chciała się z tym zmierzyć , bo Pani mąż także wyjeżdżał w niebezpieczne miejsca. Chciała Pani poczuć to co on?
- Nigdy nie miałam potrzeby doznania niebezpieczeństwa. Kilka razy uczestniczyłam w wyjazdach z Wojtkiem. Były to dla mnie katorżnicze przeżycia. Nienawidzę niebezpieczeństwa, sytuacji, w których moje życie jest zagrożone. Nad Amazonkę chciałam pojechać od dziecka, gdy w wieku 7 lat zobaczyłam mapę Brazylii. To był cel, do którego chciałam kiedyś dotrzeć. Miejsce symboliczne. Dotarcie tam oznaczało, że zrealizowałam jakiś bardzo ważny plan.

- Co dała Pani ta podróż?
- I dużo, i bardzo mało. Dużo dlatego, że kiedy zostałam przyjęta do szpitala i lekarz zapytał mnie, kiedy ostatni raz byłam szczęśliwa, nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie. Nie potrafiłam znaleźć takiego miejsca, takiej chwili, takiej dziedziny, w której powinnam być szczęśliwa. Była zupełna pustka. I okres terapii niewiele mi pomógł. Natomiast po powrocie znad Amazonki potrafię już odpowiedzieć na to pytanie: „ostatnim razem byłam szczęśliwa, kiedy dotarłam do tego miejsca, które dla mnie było symboliczną realizacją samej siebie".

- Pani i druga bohaterka książki, Ewa, poszukujecie własnej tożsamości. Najpierw trzeba odkryć swoją tożsamość, a dopiero potem być szczęśliwym?
- Byłam bardzo zdziwiona podczas terapii, czego lekarze chcą od tego szczęścia. Przecież nikt nie wymyślił definicji. Każdy, kto próbuje, począwszy od Sokratesa, wymyśla definicję, która dotyczy tylko jego własnej osoby. Byłam zła, dlaczego ode mnie wymaga się czegoś, czemu nie podołali najwięksi myśliciele. A lekarze i terapeuci cały czas mówili o szczęściu i tożsamości. Pierwszą rzeczą było ustalenie, kim się jest. Też głupie pytanie - mogłoby się wydawać. Odpowiadamy na nie łatwo: jestem żoną, matką i tłumaczem literatury. A chodzi o to, żeby ta odpowiedź zawierała cechy, które będą dla nas niezmienne i niezależne od ról, jakie przyjmiemy w życiu, bo te się zmieniają, czyli nie mogą być podstawą naszej tożsamości. Niedawno zapytałam o to Katarzynę Montgomery, gdy prowadziła spotkanie autorskie ze mną, i ona bez namysłu na pytanie, czy wie, kim jest, odpowiedziała, że kobietą. I to była prawidłowa odpowiedź. Możemy przestać być żoną, córką, matką, nie mówiąc o rolach zawodowych. A tożsamość musi być czymś niezmiennym. Bez prawidłowego określenia naszej tożsamości czujemy się zagubieni. Przeradza się to w stany lękowe, ponieważ mamy kłopoty z samooceną. Nie wiemy, czy jesteśmy dobrzy w tym, co robimy, czy jesteśmy kiepscy. To wywołuje z kolei stan napięcia, zagubienia, a w konsekwencji stan lękowy. Bo świat się wydaje zagrożeniem, skoro my nie wiemy, jak on nas odbiera, jak my go odbieramy. I potem pojawiają się te wszystkie pustki, które staramy się zapełnić - obsesje zakupów, jedzenia.

- Pani tę tożsamość odnalazła. A Ewa?
- Ewa, w przeciwieństwie do mnie, nie wyrusza w świat, tylko wraca do domu, do miejsca, gdzie leży jej problem. Nie wie, czym ten problem jest, nie potrafi go nazwać. A w domu czekają stare demony, z którymi musi sobie jakoś poradzić. Oczywiście natychmiast wracają stare błędne nawyki myślenia o sobie i o innych, które powodują, że Ewa nie chce stawić czoła rzeczywistości, tylko ucieka do miejsca, które się jej wydaje najbezpieczniejsze, czyli do okoliczności wypadku. A przecież wypadek pozbawił ją wszystkiego, co miała życiu! Jest on jednak buforem, który odgradza ją od problemów. Ewa ma 40 lat. Ostatnie 10, czyli najpiękniejsze lata w życiu kobiety, spędziła na terapii. Nie chce wyjść z choroby, która pozbawiła ją bardzo szczęśliwego życia - ona miała wszystko: miłość, rodzinę, pieniądze, własną firmę, podróże i urodę. Muszę wyznać, że gdy siedziałyśmy razem w szpitalu przez kilka tygodni, to po pierwszej fali współczucia byłam na nią zła. Zastanawiałam się: „Dlaczego ona nie chce wracać do tego wszystkiego, co ma? Co w tym szczęśliwym życiu było dla niej tak niebezpiecznego, że wolała spędzić 10 lat w szpitalu, równocześnie kochając bardzo swojego męża i dzieci?". Stan, w którym znajduje się Ewa, to stan śpiączki, z tą różnicą, że równocześnie czuje swoją niemoc i cierpienie innych.

- Pani książki są bardzo osobiste. Nie boi się Pani tak otwierać, pokazywać czytelnikowi intymnych, czasem bardzo bolesnych szczegółów ze swojego życia? W Polsce wciąż choroba psychiczna jest tabu, jakby mózg nie był takim samym organem jak serce czy nerki. Przecież on też może zachorować. Czy te książki to forma terapii?
- Mnie wciąż dziwi, że choroba psychiczna jest tabu, może dlatego, że w środowisku, w którym ostatnio przebywałam, to nie jest tabu.

- Mimo wszystko takie otwarcie się, pokazanie swoich słabości, wymaga odwagi.
- Słyszę to wielokrotnie. Trudno mi to wytłumaczyć. Człowiek naprawdę chory nie zwraca uwagi na to, jak jest postrzegany przez innych. To jest jego najmniejszy problem. A w procesie leczenia najważniejsze jest odsłonięcie swoich słabości. Bo żeby leczenie mogło się w ogóle rozpocząć, trzeba się przyznać do słabości, do spaprania życia, czasem do okropnych czynów.

- Ale czasem sami przed sobą zachowujemy pozory i nie potrafimy przyznać się do błędów.
- Oczywiście. Ludzie przychodzą na terapię i mówią, że z nimi jest wszystko w porządku. Dlatego to leczenie jest tak skomplikowane i tak długo trwa, i dlatego wymaga obecności innych ludzi, którzy są tak samo chorzy. Krąg terapeutyczny nie zaczyna się w punkcie zero. Wchodzi się do niego, gdy on już trwa. Proces uzdrowienia może być zainicjowany tylko w nas samych. Do sedna problemu pacjent musi dojść sam. I z chwilą, kiedy to się zrozumie, uruchamia się siła do zmiany.

- Wracamy do odkrywania własnej tożsamości.
- Zdecydowanie. To jest podstawa. Ludzie nie chcą słuchać o tym, że nie znają swojej tożsamości. I wcale się nie dziwię, bo to oznacza, że jesteśmy wystawieni na świat, który może z nami zrobić, co chce. My nie mamy żadnej broni. Nie wiemy nawet, jakie są nasze silne strony. Co jest dla nas w życiu naprawdę najważniejsze. Ja przez całe lata z całym przekonaniem mówiłam, że najważniejsza jest dla mnie rodzina. Okazało się, że wcale nie. Gdy przyjrzałam swojemu życiu, swoim poczynaniom, to się okazało, że rodzina i dzieci wcale nie są najważniejsze. Tylko zupełnie inne rzeczy. Takie poznanie jest bardzo bolesne.

- Zwłaszcza że w naszym kręgu kulturowym istnieje przekonanie, że dla kobiety musi być najważniejsza rodzina.
- A jak nie jest, to oznacza, że ta kobieta jest złą matką, złą żoną. Bo nie spełnia swoich podstawowych funkcji. Dlatego odkrywanie własnej tożsamości jest takie bolesne. Ale najpierw trzeba się pozbyć tej fałszywej tożsamości, którą się chętnie na siebie przyjęło, która jest często tylko pozą albo projekcją tego, jak chcemy być postrzegani.

- Jaka jest recepta na szczęśliwe życie? Nierezygnowanie z siebie? Pytanie się na każdym kroku, czy naprawdę chcę coś zrobić? Ale przecież są sytuacje, w których coś decyduje za nas albo nie mamy wyboru.
- Nie mam recepty. Jeżeli nie czujemy w życiu żadnego braku - no to w porządku. Po co grzebać w czymś, co działa? Natomiast jeżeli czujemy, że czegoś nam brak, albo że coś poszło nie tak, że nasze życie miało inaczej wyglądać, to trzeba się cofnąć i wrócić do myśli, co kiedyś chcieliśmy w życiu robić - 20, 30 lat temu. Część da się wciąż zrealizować. Oczywiście, że 50-latka nie zostanie primabaleriną, ale może się zapisać na kurs tańca. Jeżeli ktoś zawsze marzył, żeby być pisarzem - nic prostszego, trzeba próbować pisać, iść na kursy. Z wieloma marzeniami można coś zrobić, zrealizować je w inny sposób.

Rozmawiała Magdalena Tobik

 

Książki