Wydawnictwo Znak - Dobrze nam się wydaje

05.06.2015

Życie w kraju Wielkiego Brata

Mieszkanie w Pjonjgangu, stolicy Korei Północnej jest jak życie w akwarium. Cokolwiek powiesz i cokolwiek zrobisz, zostanie usłyszane i dostrzeżone. Suki Kim, która przez kilka miesięcy uczyła angielskiego dzieci wysoko postawionych dygnitarzy partyjnych, przekonała się, jak wygląda codzienność ludzi mieszkających w kraju, w którym ziścił się najgorszy Orwellowski koszmar. Polecamy wywiad z autorką „Pozdrowień z Korei".


W 2011 roku wyjechała Pani do Korei Północnej, by uczyć w szkole, w której wykładali wyłącznie obcokrajowcy. Przez cały czas w sekrecie robiła Pani notatki, które - gdyby je odkryto - mogły Panią narazić na deportację, a nawet więzienie. Co sprawiło, że była Pani gotowa podjąć takie ryzyko?

Całe życie miałam obsesję na punkcie Korei Północnej. Urodziłam się i wychowałam w Korei Południowej, a potem w wieku trzynastu lat wyemigrowałam do Stanów Zjednoczonych. Podczas wojny w Korei członkowie mojej rodziny z obydwóch stron zostali uprowadzeni do Korei Północnej i ślad po nich zaginął. Od 2002 roku podróżowałam tak kilkakrotnie jako reporterka różnych pism. Kiedy dowiedziałam się o istnieniu Uniwersytetu Naukowo-Technologicznego w Pjongjangu, na którym wykładają wyłącznie osoby z zagranicy, pomyślałam, że może to być niepowtarzalna okazja, by zajrzeć za kurtynę i postanowiłam złożyć podanie o pracę.
Moim celem było napisanie książki, która pokaże Koreańczyków z Północy w ludzkim świetle. Chciałam wyjść poza utarte, niemal komiczne portrety Wielkiego Wodza - szaleńca z dziwną fryzurą i w śmiesznym stroju, który w wolnym czasie uwielbia straszyć resztę świata wojną atomową. Prawda jest dużo bardziej bolesna i przerażająca. Chciałam pomóc ludziom z zewnątrz dostrzec w Północnych Koreańczykach ludzi z krwi i kości, z którymi można się zidentyfikować, bo dzięki temu zaczniemy naprawdę przejmować się ich sytuacją. Taki właśnie postawiłam sobie cel i wydawało mi się to warte tego ryzyka.

Czy mogłaby Pani opisać, jak wygląda życie Koreańczyków?

Mogę jedynie opowiedzieć o życiu na kampusie, bo wykładowcom i studentom bardzo rzadko wolno było wychodzić poza teren uczelni. Kampus był ogrodzony, z bramą i budką strażnika, który pilnował, by na zewnątrz można się było wydostać jedynie w grupie, na zwiedzanie bądź zakupy. Za każdym razem towarzyszyli nam wówczas strażnicy, których zadaniem było pilnowanie nas, byśmy nie zrobili niczego bez pozwolenia władz. Czasem odprowadzali nas nawet do łazienki. Miejsca, które odwiedziliśmy podczas takich wycieczek, to standardowe atrakcje, które reżim pozwala oglądać obcokrajowcom - były więc nieodmiennie nieskazitelne i nie mówiły żadnej prawdy o świecie, który nas otaczał. Wycieczki w góry, do muzeum, do gospodarstwa sadowniczego czy do metra - wszystko odbywało się zgodnie z narzuconym scenariuszem, który zawsze koncentrował się na cudownych osiągnięciach Wielkiego Wodza: Kim Dzong Ila lub Kim Ir Sena.

Uniwersytet Naukowo-Technologiczny w Pjongjangu został założony przez ewangelickich misjonarzy, więc ubiegając się o pracę musiała Pani podać się za misjonarkę i nauczycielkę. Czy stanowiło to dla Pani problem etyczny?

Kłamanie z premedytacją, zwłaszcza jeśli wiąże się to z narażaniem innych osób, to nic miłego, ale jestem pogodzona z wyborami, których dokonałam. Owszem, czułam się winna, kiedy pozwoliłam misjonarzom myśleć, że jestem jedną z nich, ale dla mnie priorytetem było przekazanie historii moich studentów. Szczerze mówiąc, moi koledzy misjonarze także kłamali, ponieważ ich głównym celem nie było edukowanie studentów, a nawracanie Koreańczyków na chrześcijaństwo. Drugi dylemat wiązał się z obawą, czy publikacja książki nie pociągnie za sobą konsekwencji dla studentów uczelni, na której pracowałam. Choć żaden z nich nie zrobił niczego ponad wyrażenie zwykłej ciekawości, zmieniłam wszystkie imiona i szczegóły, które mogły pomóc w ich zidentyfikowaniu, żeby ich chronić. Nie wiem, czy uczelnię spotkają jakieś konsekwencje, ale to nie wobec niej czuję się zobowiązana.

Proszę opowiedzieć o podstawowych zasadach, jakie władze uczelni przekazały Pani przed przyjazdem.

Powiedziano nam, żeby nigdy nie opisywać zewnętrznego świata zbyt szczegółowo. Mieliśmy nigdy nie robić żadnych porównań i pod żadnym pozorem nie sugerować, że poza Koreą Północną żyje się lepiej. Nigdy nie rozmawiać o polityce. Nigdy nie wypowiadać imion przywódców: Kim Ir Sena, Kim Dzong Ila i Kim Dzong Una. Uważa się ich za bóstwa, więc wypowiadanie ich imion lub wskazywanie palcem ich wizerunków uważa się za brak szacunku. Nie wolno było nosić dżinsów - Kim Dzong Il ich nie lubi, bo są symbolem Ameryki. Nigdy nie wolno było wspominać o chrześcijaństwie - słowa „Jezus", „kościół" czy „pastorzy" były zakazane. Ponieważ zdawaliśmy sobie sprawę, że nasze pokoje są najprawdopodobniej na podsłuchu, misjonarze mówili po prostu „P", kiedy chcieli powiedzieć „pastor".

Co Panią najbardziej zaskoczyło w młodych chłopakach, których Pani uczyła?

Rozdwojenie osobowości. Należeli do absolutnych elit północnokoreańskich. Większość z nich pochodziła z bogatych rodzin z Pjongjangu, a mimo to byli pełni szacunku, uczciwi, niemal jak prowincjusze. Bywali słodcy i chłopięcy, a jednocześnie byli zagorzałymi zwolennikami Wielkiego Wodza, i kiedy wchodzili w ten poddańczy tryb, wydawali się jednowymiarowi, jak jakieś roboty. Trzy razy dziennie maszerowali w równych rzędach do stołówki, śpiewając patriotyczne pieśni niczym żołnierze. Mówiąc, powtarzali wyuczone szablony. Niektóre frazy powracały w kółko, na przykład „potężny i bogaty naród" - to określenie słyszałam już od innych Północnych Koreańczyków podczas poprzednich wizyt. Ich pieśni były bardzo agresywne w stosunku do Stanów Zjednoczonych - śpiewali na przykład o polowaniu na głowy Amerykanów - a jednocześnie ci chłopcy cieszyli się jak dzieci na oglądanie „Harry'ego Pottera".

Pisze Pani, że pokochała Pani swoich studentów. Co takiego w nich Pani dostrzegła?

Byliśmy w gruncie rzeczy wszyscy razem uwięzieni w ogrodzonym murami kompleksie, a w takich warunkach często pojawia się zrozumienie i przyjaźń. Nie sposób było ich nie pokochać. Moi studenci byli bardzo niewinni, prawie jak dzieci, ponieważ byli zupełnie odizolowani od zewnętrznego świata. Oni wciąż mieli wpojony ten dawniejszy respekt wobec nauczycieli, byli posłuszni swoim rodzicom, i do tego nieśmiali. Nieśmiałość to cecha, którą bardzo rzadko można zaobserwować u ich rówieśników w Stanach Zjednoczonych. W pewien dziwny sposób wydawali się przez to niewinni.

W książce pisze Pani o tym, jak często Pani studenci kłamali. Jakiego rodzaju były to kłamstwa i czym były motywowane?

Kłamali niemal na każdy temat i to z przerażającą łatwością. Opowiadali, że spali do późna w dniach, kiedy widziałam, jak wykonywali poranne ćwiczenia już o szóstej rano. Mówili, że często dzwonią do rodziców, podczas gdy było to całkowicie zabronione. Opowiadali, że podczas przerwy wakacyjnej dużo imprezowali z przyjaciółmi, tymczasem wiedziałam, że niemal wszyscy ich koledzy z innych uczelni musieli w wakacje pracować na budowie. Ich kłamstwa dotyczyły zazwyczaj systemu i ograniczeń, których nie wolno im było ujawnić. Na przykład wszyscy musieli odbywać dyżury jako strażnicy. Od wieczora do rana następnego dnia, niezależnie od pogody, sześciu uczniów zmieniało się na posterunku przed pustym budynkiem zwanym Gmachem Nauki o Kimirsenizmie, strzegąc ducha zmarłego przywódcy. Nigdy jednak nie przyznawali się do tego i nawet kiedy akurat to robili, nie chcieli na ten temat rozmawiać. Oczywiście kłamstwa i sekrety to wszystko, co znają. Od dnia swoich narodzin moi studenci byli karmieni opowieściami o tym, jak wojnę w Korei wszczęli Koreańczycy z Południa oraz Stany Zjednoczone, że Wielki Przywódca Kim Dzong Il cieszył się uwielbieniem całego świata oraz że należą do najpotężniejszego i najbogatszego narodu na świecie. Jak mogliby myśleć inaczej w kraju, w którym rządzący tworzą własną prawdę?

Ile pani studenci wiedzieli o życiu na Zachodzie i jaki mieli do niego stosunek?

Bywali bardzo naiwni. Jeden z uczniów zapytał mnie, czy ludzie w innych krajach też mówią po koreańsku, inny chciał wiedzieć, czy to prawda, że naengmyun (koreański narodowy przysmak) uważa się powszechnie za najsmaczniejsze danie na świecie. Ich brak wiedzy ogólnej był zadziwiający. Wielu z nich nie miało pojęcia, czym jest Wieża Eiffla czy Tadż Mahal. Myśleli, że ich intranet, poddawana ciągłej cenzurze sieć załadowanych uprzednio informacji, to to samo co Internet. Mimo że wszyscy studiowali nauki ścisłe i kierunki techniczne, nie mieli pojęcia, kiedy człowiek po raz pierwszy stanął na Księżycu. Ale wszyscy potrafili bezbłędnie wyrecytować, kiedy i za ile Stany Zjednoczone kupiły Alaskę - to była lekcja o imperializmie. Znali też książkę „Przeminęło z wiatrem", choć tytułowali ją „Zniknęło z wiatrem". Zawsze się zastanawiałam, czy czytali ją dlatego, że opowiada o wojnie pomiędzy Północą i Południem - w której wygrywa Północ!

Czego bała się Pani najbardziej podczas pracy na uczelni?

Najbardziej bałam się, że ktoś znajdzie moje zapiski i zostanę oskarżona o szpiegostwo. Z łatwością mogła mi za to grozić kara ciężkich robót. Każdego dnia bałam się także o to, że wpędzę swoich studentów w kłopoty. Z czasem powstała między nami prawdziwa więź i bałam się, że zaszczepię w nich wątpliwości dotyczące reżimu. Nawet nauka pisania wypracowań wiązała się z pułapkami, bo koncept stawiania własnej tezy i argumentowania w oparciu o rzeczowe dane po prostu nie istnieje w Korei Północnej. Było im to zupełnie obce. Tam mówi się uczniom, co mają myśleć i nie trzeba podawać żadnych dowodów. Krytyczne myślenie jest niebezpieczne.

Życie w Pjongjangu bardzo różni się od życia w Stanach. Do czego było się Pani najtrudniej przyzwyczaić podczas pobytu w Korei?

Niemożność zostania samemu nawet przez chwilę jest wycieńczająca. Strażnicy nie spuszczali nas z oczu, studenci na nas donosili. Każdy posiłek, każda rozmowa, każde zajęcia odbywały się pod ścisłą obserwacją. Nasze pokoje i biura były na podsłuchu. Wszystkie budynki na kampusie były połączone dziedzińcem, oddzielonym przeszkloną ścianą - tak więc wszędzie wszystko było na widoku. Na każdym kroku musieliśmy prosić o pozwolenie, jak dzieci. Myślenie było niebezpieczne, ale nie zostawało na nie zbyt wiele miejsca. Czasem czuło się, jakby „ja" przestawało istnieć. To bardzo obce uczucie - głęboko klaustrofobiczne i czasem wręcz nie do zniesienia.

Jak to było być w Korei w dniu, w którym ogłoszono śmierć Kim Dzong Ila? Jak studenci zareagowali na tę wiadomość?

To był mój przedostatni dzień w Korei, 29 grudnia 2011 roku. Akurat pakowałam się przed lotem do domu, kiedy się dowiedziałam. Był to jedyny dzień, kiedy nauczyciele zostali zaproszeni do sali, gdzie nasi studenci odbywali codzienne zajęcia z propagandy ze swoimi północnokoreańskimi wykładowcami. Był to ich święty budynek, poświęcony duchowi Kim Ir Sena, nad którym czuwali dosłownie w dzień i w nocy. W środku odbyła się swego rodzaju uroczystość żałobna. Kilku studentów witało żałobników w korytarzu. Nie widziałam, żeby ktokolwiek płakał, ale ich twarze były zmienione, jakby niebo spadło im na głowy. Przez cały dzień kampus był przeraźliwie pusty. Obiad odwołano, a pojedynczy studenci, których mijałam, na mój widok odwracali wzrok. Zobaczyłam ich wszystkich po raz ostatni na śniadaniu następnego dnia. Wyglądali, jakby przepłakali całą noc, jakby ktoś wyssał z nich dusze lub jakby właśnie stracili któregoś z rodziców. Ich smutek wydał mi się tak absolutny i obezwładniający, że przypomniały mi się słowa piosenki, które stały się później tytułem książki: „Without you, there is no us" (tytuł oryginalny).

Jak Pani sądzi, co dzisiaj robią ci młodzi mężczyźni, których Pani uczyła?
W tej chwili są na ostatnich latach studiów. Pod rządami Kim Dzong Una odbyły się kolejne czystki i egzekucje, które dotknęły głównie elitę. W Korei Północnej, jeśli karze się rodziców, represje obejmują zazwyczaj również ich dzieci. Boję się o ich los.

Czy Korea Północna stanie się kiedyś bardziej otwartym społeczeństwem?
Nie wydaje mi się, żeby to było możliwe, dopóki obecny reżim otrzymuje się przy władzy. Aby mogli przetrwać, Korea Północna musi wciąż wierzyć w mit Wielkiego Wodza, co może mieć miejsce jedynie wówczas, gdy ludzie są trzymani w ignorancji i bezradności. Otwarcie się na świat byłoby samobójstwem dla reżimu Kim Dzong Una. Już teraz widzimy bezlitosną twarz młodego przywódcy. Większość z siedmiu najważniejszych dygnitarzy, którzy szli za trumną Kim Dzong Ila na państwowym pogrzebie w grudniu 2011 roku, straciło od tamtej pory swoją pozycję, trafiło do obozów pracy bądź zostało skazanych na śmierć. Chiny i Stany Zjednoczone - dwa supermocarstwa, które mogłyby wywierać jakąś presję na Koreę Północną - nie robią nic, żeby doprowadzić do jakiejś zmiany. Tymczasem nieludzkie cierpienie Koreańczyków z Północy wciąż trwa.

Codzienność ludzi mieszkających w kraju, w którym ziścił się najgorszy Orwellowski koszmar

Gdy będziesz wychodziła na zajęcia, załóż marynarkę i spódniczkę. Dżinsy są zabronione! Unikaj biżuterii. Nie wolno ci posiadać zagranicznych magazynów ani książek, chyba że wcześniej zostały zaakceptowane. Uważaj na to, co mówisz. Jeśli ktoś zapyta cię o polityczną sprawę, odpowiedz tylko: „Nie wiem” i zakończ szybko rozmowę. Nie porównuj otaczającej rzeczywistości do tej z twojego rodzinnego kraju – może to zostać uznane za krytykę. Podczas wyjazdów zabronione jest rozmawianie i wspólne jedzenie posiłków z miejscowymi.

Mieszkanie w Pjonjgangu jest jak życie w akwarium. Cokolwiek powiesz i cokolwiek zrobisz, zostanie usłyszane i dostrzeżone.

Takie wskazówki otrzymała Suki Kim przed swoim wyjazdem do stolicy Korei Północnej, gdzie uczyła angielskiego dzieci wysoko postawionych dygnitarzy partyjnych. Żyjąc w absurdalnym i przerażającym świecie komunistycznego terroru miała okazję poznać mentalność młodych Koreańczyków i ich sposób rozumienia świata, wykrzywiony przez propagandę państwową. Przekonała się, jak wygląda codzienność ludzi mieszkających w kraju, w którym ziścił się najgorszy Orwellowski koszmar.