Wydawnictwo Znak - Dobrze nam się wydaje

Stulecie detektywów. Drogi i przygody kryminalistyki

700 stron prawdziwych historii ludzi i zbrodni

Ostatnio znajoma zapytała, czy mogę jej polecić coś do przeczytania?
Odpowiedź na to pytanie to duża odpowiedzialność. A co jeżeli polecona książka się nie spodoba? Poczucie straty czasu u czytelnika może skutkować potem niewybrednymi refleksjami na temat gustu polecającego. Wiarygodność rzecz cenna, niezręcznie byłoby ją stracić przez nieopatrznie zaproponowany tytuł, który stanie się życzeniem śmierci, dla dobrze zapowiadającej się znajomości. Co polecić?? Co polecić, jeżeli właśnie samemu czytało się do drugiej w nocy pewną 700 stronicową cegłę. Już sama liczba stron może dużo mówić o polecającym. Czy jest on gotów na taką diagnozę?

• 700 stron książki czytają albo pasjonaci jakiegoś tematu; albo nudziarze z nadmiarem czasu i bez życia towarzysko-rodzinnego; albo ci, co się stylizują na intelektualistów?
• 700 stron książki trudno nie zauważyć w ręku "oczytango" intelektualisty.
• 700 stron publikacji sprawia, że trudno się tę książkę zabiera do torebki, na wakacje, do tramwaju, ciężko czyta się w łóżku.
• 700 stron to zachęta czy przestroga dla czytelnika?
Jeżeli prawdą jest, że ludzie czytają tylko kilka książek rocznie, to Thorwald postanowił, że jeżeli zrobi trzy publikacje: o rozwoju daktyloskopii i pasjonatach identyfikacji; o igrzyskach toksykologów i trucicieli; o balistyce i miłośnikach mikroskopów, to szansa na przeczytanie trzech książek jest mniejsza niż jednej.
Jak więc można uczciwie polecić "Stulecie detektywów"?

Każdy, absolutnie każdy miłośnik kryminałów, powinien ją przeczytać.
Każdy, kto potrzebuje przykładów ludzi, którzy zmienili kawałek świata, wprowadzili rzeczy, procedury, które uważamy dziś za oczywistości, powinien ją przeczytać.
Każdy, kto planuje... pozbycie się członka rodziny, współpracownika lub szefa i jeszcze, na szczęście się waha, powinien ją przeczytać, bo może dzięki temu dowie się, że szanse, że wyląduje za kratkami, są spore.

Rozwój kryminalistyki ponad 100-150 lat temu, był ściśle uzależniony od... zbrodni. Nie było dokumentów identyfikacyjnych, więc każdy przestępca udawał za każdym razem, za każdym kolejnym razem, niewiniątko, które tylko raz, ten jeden jedyny raz, zmagając się z bólem istnienia, weszło na drogę przestępstwa. Jedyna szansa, by rozpoznać przestępcę, zależała od dobrej pamięci stróżów prawa. Ludzie kilkakrotnie zgłaszali się po wynagrodzenie. Bezkarnie zabijano. Jeżeli nie było świadków, nie można było znaleźć morderców. Wiele takich sytuacji sprawiło, że kilku pasjonatów zaczęło szukać możliwości identyfikacji przestępców. I tak powstała daktyloskopia. Dlaczego tak prostej historii Thorwald poświęcił aż 182 strony? Bo to nie była prosta opowieść. Thorwald w reporterski sposób pokazuje nie tylko historię rozwoju kryminalistyki, ale przede wszystkim, opisuje w lakoniczny sposób zbrodnie, które ten rozwój wymuszały. Autor deklaruje, że każdy opis, dialog, nazwisko w publikacji ma swoje źródło w prawdziwych dokumentach. To „czuje się" w książce. Nawet jeżeli czytelnik ma problem z zapamiętywaniem dat, nazwisk, to wciągną go historie kryminalne, niby tak odległe, ale... w wielu przypadkach mogłyby wydarzyć się i dziś. Zazdrość, chciwość, pieniądze, głupota, bezmyślność, poczucie bezkarności - świat człowieka, który mimo upływu lat nie zmienił się tak bardzo. Na szczęście dla nas, dzięki kilkudziesięciu ludziom, techniki śledcze są zdecydowanie bardziej skuteczne i nawet jak ktoś bliski (to się nie zmieniło, na ogół wykańczają nas znajomi lub członkowie rodziny), który w tej chwili tłumi swoje mordercze instynkty, pomoże nam odejść z tego świata, to pewnie wyląduje w więzieniu. Dla ofiary zbrodni może niezbyt to pocieszające, ale ta wiedza dostępna jest też sprawcom, którzy nie chcą w więzieniu spędzić całego swojego życia. Może to sprawia, że, drogi czytelniku, jeszcze możesz czytać ten tekst dalej i zdążysz przeczytać „Stulecie detektywów".

Thorwald nie tworzy cukierkowego świata, który znamy z seriali w stylu „CSI", w którym 45 minut filmu, odpowiada kilkunastu godzinom, w którym zostają znalezione zwłoki, zebrany materiał, zrobione analizy i złapany morderca. Jakież to proste prawda? Wiele godzin analiz, wiele tygodni analiz, czasem miesięcy pracy - to realny czas badań, a nie w wersji hollywoodzkiej. Przypadek - który czasem sprawi, że toksykolog coś wcześniej przeczytał, coś usłyszał i „intuicja" kazała mu sprawdzić, czy to przypadkiem nie to, przyczyniło się to tego, że zwłoki są zwłokami.

„Stulecie detektywów" to przede wszystkich książka o ludziach, którzy zmieniali świat. To książka o uporze i konsekwencji, a nierzadko o ich ignorancji, poczuciu nieomylności, ludzi, których dziś nazwalibyśmy naukowcami, a kiedyś byli „zwykłym urzędnikiem", „aptekarzem", „lekarzem", „prawnikiem", „asystentem prokuratora", „chemikiem". Ta książka pokazuje też, jak duże znaczenie miała postawa tych ludzi, którzy przekonywali świat do spraw, które dziś uważamy za oczywiste. „Za własne pieniądze"; „dla idei" - tak można byłoby opisać działania większości w nich. Czy znamy ich nazwiska? Thorwald je przywołuje. W jego reporterskiej opowieści niektóre z nazwisk przywoływane są wielokrotnie, bo to oni tworzyli stulecie detektywów.

Trzy części książki. Mnie najbardziej podobała się pierwsza o daktyloskopii. Autor kokietuje w posłowiu, że można czytać te części w dowolnej kolejności, ale pisze to dopiero w posłowiu. Przeczytałam więc po kolei!
Czego w książce zabrakło? Ilustracji? Schematów? Prostych schematów, jakie trucizny są odkrywane przez jakie związki? Linii - historycznej linii, na której zaznaczono by poszczególne odkrycia. Cala książka to 700 stron słów. Nie wszyscy mogą taką ilość danych - liczb i faktów - zapamiętać, czasem warto czytelnikowi pomóc.

Historia kryminalistyki niemieckiej dziwnie urywa się też w 1939 roku. Kilka słów, o tym, że niektórzy z toksykologów musieli stanąć przez trudnymi wyborami. Potem kilkanaście zdań o tym, jak Amerykanom i innym okupującym Niemcy, zależało na zdecentralizowanych organach policyjnych, ponieważ obawiano się dużych, scentralizowanych organizacji, który „niesłusznie" kojarzone były z nacjonalistyczną partią. Taka decentralizacja nie przysłużyła się oczywiście dobrze powojennej pracy detektywistycznej. Nie miałabym żalu do autora, gdyby swoją historię skończył na 1939 roku, ale opisuje też świat po 1945. Opisuje przypadki także po roku 1954. Nie chce mi się wierzyć, by jedyną wartą wspomnienia postacią był szef jednej z jednostek, który brał udział w zamachu na Hitlera. Czy inna naukowiec, który stworzył środek silnie trujący i swoje pracę zakończył w 1945 roku. Mam dziwne wrażenie, że autor pominął więcej informacji, na temat pracy służb kryminalnych także w latach 1939-45. Czemu nie opisał pracy tych ludzi dla Hitlera? Powód zna pewnie tylko pisarz. Każdy autor ma prawo wybrać do swojej pracy te dane, które uważa za najbardziej istotne, reprezentatywne. Każdy czytelnik ma prawo je ocenić subiektywnie.
Czy poleciłabym tę książkę koleżance? Tak, ale takiej, które lubi czytać prawdziwe historie.


Recenzent: Julita Urbaniuk

Nowe wydanie kultowej książki o początkach nowoczesnej kryminalistyki

"Stulecie detektywów" przedstawia jedną z najbardziej fantastycznych, a zarazem prawdziwych historii, jakie zna świat – dzieje nowoczesnej kryminalistyki. Jej początki sięgają drugiej połowy ubiegłego wieku, kiedy to po raz pierwszy wykorzystano badanie odcisków palców w ustalaniu tożsamości podejrzanych, zastosowano fotografię kryminalistyczną i wprowadzono inne nowości w skomplikowanym procesie wyświetlania zbrodni. Jest to również epoka, w której medycyna sądowa wydarła zmarłym ich tajemnice, toksykologia stała się skuteczną bronią przeciw truciznom i trucicielom, a balistyka osiągnęła pewną metodę identyfikowania broni palnej na podstawie wystrzelonych z niej pocisków.

"Stulecie detektywów" to bez wątpienia jedna z najważniejszych i najlepiej napisanych książek spoza literatury pięknej. Została ona nominowana w 1966 roku do nagrody im. Edgara Allana Poe