Wydawnictwo Znak - Dobrze nam się wydaje

14.08.2017

Meksykańska fajterka

„Jankeski fajter" to literacka petarda: mocno zakręcony język, hipnotyzująca i bardzo współczesna powieść - zabawna i dramatyczna zarazem. Jakby skrzyżowanie Doroty Masłowskiej z Eduardem Mendozą przenieść na pogranicze amerykańsko-meksykańskie. Z autorką powieści Aurą Xilonen rozmawia jej tłumacz Tomasz Pindel.


- Wkroczyłaś do literackiego światka przebojem: nagroda, przekłady, podróże... Czy „Jankeski fajter" zmienił twoje życie?
- Tak, to była niesamowita okazja, żeby poprzestawiać sobie życie. Myślę, że to doświadczenie, które nigdy się nie powtórzy. Lecz kiedy pisałam książkę, nie myślałam o sławie czy pieniądzach. Zamierzałam po prostu napisać historię, która mi się podoba. I wygląda na to, że spodobała się także innym, bo spotkała się z niesamowitym przyjęciem: przekłady na różne języki i bardzo pochlebne recenzje.

- Podobno tylko jeden z członków jury domyślił się, że twoja zwycięska powieść została napisana przez kobietę, reszta była przekonana, że autor jest mężczyzną. Masz jakąś teorię dlaczego?
- Tak powiedział Emiliano Monge [znany meksykański pisarz], to on też stwierdził, że to powieść napisana językiem „ingleñol" [hiszpański odpowiednik „Spanglish"], choć potem termin ten zaczęto przypisywać innej pisarce, Cristinie Rivera Garza. Nie wiem, dlaczego wydawało im się, że napisał to facet, bo przecież w Meksyku kobiety mówią tak samo jak mężczyźni. Nasz język został stworzony tak, by dawać pierwszeństwo mężczyznom, a to oznaka nierówności - na przykład jeśli w jednym miejscu znajdzie się tysiąc kobiet i jeden mężczyzna, musimy używać do tego zgromadzenia formy męskiej - nosotros, a nie nosotras. Nie chcę umniejszać niczyich zasług, ale uważam, że my kobiety tworzymy lepsze postaci żeńskie i męskie, w odróżnieniu od pisarzy mężczyzn, którym kobiece bohaterki wychodzą zawsze jakoś tak słabo, niedokończone, albo w najgorszym przypadku - bez duszy i ciała.

- Czy to rzeczywiście twój dziadek stał się inspiracją dla postaci Liboria?
- Ten mój Liborio jest jak potwór Frankensteina, składa się częściowo z mojego dziadka, z kilku pracowników mojej babci, który byli imigrantami, z tego, co moja babcia opowiadała, oraz z humoru i wariactw mojej rodziny. Po mnie odziedziczył brak doświadczenia i odkrywanie świata w miarę, jak się rozwija. Pewnie, że w ogóle wszystkie postaci sporo ze mnie mają, na przykład Aireen czy Naomi. Pisząc, wyobrażałam sobie coś i zastanawiałam się, co tym osobom może się przytrafić. Często nie wiedziałam, dokąd właściwie zmierza mój Liborio, i pozwałam mu robić, co chce, a potem za nim podążałam. I tak się też działo, pakował się w problemy, a ja nie wiedziałam, jak go z nich wydobyć. Ale jak się człowiek dobrze zastanowi, a potem prześpi, to następnego dnia pojawia się odpowiedź.

- Jak się przygotowywałaś do pracy nad powieścią? Wymagało to dużo dokumentacji, rozmów...?
- Ta powieść zaczęła się jako zabawa. Chodziło o to, żeby codziennie coś pisać i zobaczyć, co z tego wyjdzie. I muszę przyznać, że kiedy wysyłałam ją na konkurs, musiałam skasować pierwsze trzydzieści stron, bo to była sama wata. W miarę pisania zagłębiałam się w problematykę imigracyjną, bo u mojej babci pracowało dwóch imigrantów i opowiadali koszmary o swoich dawnych wyprawach do Nowego Jorku czy New Jersey. Mój dziadek po amputacji palców - miał stopę cukrzycową - przez niemal rok musiał leżeć w łóżku. I podczas gdy zajmowaliśmy się codzienną pielęgnacją, opowiadał nam historie ze swojego życia. Potem miał zawał mózgu i znów musiał leżeć przez prawie cztery lata. Wtedy pisałam krótkie historyjki, które mu czytałam i które potem włączyłam do powieści. A ponieważ nie znam bezpośrednio Stanów Zjednoczonych, akcję ulokowałam w nieokreślonym i nienazwanym mieście, pomagałam sobie internetem.

- Czy od początku zamierzałaś świadomie stosować tę metodę łączenia humoru z dramatyzmem, żeby czytelnik śmiał się i płakał niemal równocześnie?
- Naprawdę tak zrobiłam? Nie wiedziałam... Ale to chyba dobra metoda, prawda? To nie było tak, że sobie myślałam: „Tutaj was rozśmieszę, a tu wzruszę". Pisałam tylko tak, jak według mnie powinna toczyć się ta historia. Ale owszem, uważam, że humor jest fundamentalny dla każdego dzieła sztuki, nawet dla poezji. Bo jak go nie ma, to wychodzą takie nudne rzeczy, że tylko się powiesić. Duszą cię swoją powagą, a to dobre nie jest, bo człowiek zasypia z nosem w książce.

- Twoja powieść ma bardzo precyzyjną strukturę. Jak się można nauczyć konstruowania fabuły? Pisząc dużo czy wystarczy czytać?
- Tego nie wiem. Podejrzewam, że strukturę podsuwa ci historia, która prowadzi cię tam, gdzie dzieją się ciekawe rzeczy. Wiem na pewno, że trzeba dużo czytać i pisać. Ja pisałam codziennie od 6 do 10 rano, prócz niedziel. Przez lata, dzień w dzień. Myślę, że rację ma przysłowie: trening czyni mistrza. Choć sądzę, że sporo się jeszcze muszę nauczyć, to wierzę, że idę w dobrą stronę, bo powieść jest jak dobry film. Jeśli nie znajdziesz odpowiedniego obrazu, po pięciu minutach historia rozsypie ci się w rękach.

- Czytelnicy i krytycy bardzo żywo reagują na język twojej powieści. Bardzo uważ¬nie go przestudiowałem - jako tłumacz nie miałem zresztą innego wyjścia! - i wiem, że język płynie ze swobodą, ale zarazem jest bardzo przemyślany i dopracowany. Jak pisałaś: porwana twórczym szałem czy skrupulatnie i analitycznie?
- To bardzo miłe słyszeć pochwały od krytyki. Ten język zbudowany jest ze słów, które podbierałam mojej babci, rodzinie, przyjaciołom, podglądałam też, jak się pisze w internecie na portalach społecznościowych. Pewnie, trzeba się nieraz zastanowić i rozwiązać logiczne problemy w narracji, ale wydaje mi się, że piszę raczej impulsywnie, jak rwąca rzeka, przede wszystkim w pierwszej części książki. To tak, jakbym się dała ponieść i pisała w furii, a potem, na etapie poprawiania tekstu, dodawała element racjonalny, rozsądek, żeby tekst miał jednak ręce i nogi.

- „Jankeski fajter" to nie jest powieść obojętna na to, co dzieje się wokół zjawiska imigracji - tak aktualnego w Meksyku/USA, jak i w Europie. Wierzysz w literaturę zaangażowaną?
- Kiedy pisałam tę książkę, byłam oczywiście świadoma problemów na tle rasowym, z jakimi spotykają się latynoscy imigranci w Stanach, ale nie mogłam wiedzieć, że wybory prezydenckie wygra tam ksenofob i sprawa się jeszcze zaostrzy. W Stanach moja powieść wyszła trzy dni przed objęciem władzy przez Donalda Trumpa i stała się książką polityczną, bo uczłowiecza imigranta, pokazuje wszystkie jego zalety i wady. To jednak nie jest moja robota, to znaczy ja nie mam wpływu na to, jak moja powieść będzie czytana, ale podoba mi się, że niezależnie od tego, czy pisałam to, by angażować się w jakąś sprawę, czy nie, moja książka może pomóc stworzyć lepszy świat, bardziej ludzki, bez rasizmu i niesprawiedliwości.

- Gdybyś miała wskazać powiedzmy trzech autorów najważniejszych dla ciebie jako pisarki, to byliby to...?
- Po pierwsze, słownik - bo dał mi język i rozumienie słów. Po drugie „Harry Potter", bo dzięki niemu z przyjemnością czytałam opasłe tomy, a po trzecie - Juan Rulfo, ze względu na poetyckość i estetyczne wyrafinowanie.

- Istnieje mit drugiej powieści, jakoby najtrudniejszej do napisania. Jak to u ciebie wygląda? Możesz uchylić rąbka tajemnicy?
- Nie, ni-cze-go nie powiem, ha! To jest top secret, ale idzie mi dobrze, więc nie wiem, skąd to przekonanie o trudności drugiej książki. Myślę, że jeśli ktoś ma problemy z pisaniem, to dlatego, że nie ma nic do opowiedzenia. Natomiast rzeczywiście sądzę, że druga książka zbierze mniej dobrych recenzji, bo będzie porównywana z pierwszą i gdybym w hipotetycznym świecie napisała taką samą książkę, z tymi samymi słowami i przecinkami, też by ją uznano za gorszą, nawet gdyby była arcydziełem, bo byłaby druga. To mnie jednak nie martwi, do tego mam kino i moją pasję robienia filmów. I to rzeczywiście jest wyzwanie, bo pisanie to zajęcie samotnicze i trzeba się mierzyć tylko ze swoimi problemami emocjonalnymi, podczas gdy film wymaga zebrania tysiąca szalonych i samotniczych osób, żeby razem tworzyły sztukę. To jest dopiero zadanie.

kwiecień 2017

Aura Xilonen

Jankeski fajter

Tłumaczenie: Tomasz Pindel

Literacka petarda z Meksyku

W końcu martwy się urodziłem i niczego się nie boję.
Liborio – nielegalny meksykański imigrant w Stanach Zjednoczonych – nie ma nic. Żyje z dnia na dzień, pracując w podrzędnej księgarni. Jedyne, co umie, to szybko biegać i wyprowadzać piekielnie mocne ciosy. I z braku lepszego zajęcia – czyta.
Pewnego dnia miesza się w uliczną awanturę w obronie platonicznej miłości. Tak rozpoczyna się jego antyodyseja we wrogim mieście…
Jankeski fajter to literacka petarda: mocno zakręcony język, hipnotyzująca i bardzo współczesna powieść – zabawna i dramatyczna zarazem. Jakby skrzyżowanie Doroty Masłowskiej z Eduardem Mendozą przenieść na pogranicze amerykańsko-meksykańskie.
AURA XILONEN (1995) przebojem wdarła się na literacką scenę. Za Jankeskiego fajtera zdobyła nagrodę Premio Mauricio Achar 2015. Do tej pory prawa do jej debiutanckiej książki sprzedano w USA, Holandii, we Włoszech, Francji i w Niemczech. Studiuje na Uniwersytecie w Puebli (Meksyk), interesuje się reżyserią filmową.