Wydawnictwo Znak - Dobrze nam się wydaje

25.09.2017

Jak się podnieść po końcu świata

Ta osobista rozmowa z Joanną Kos-Krauze przeplatana jest reportażami z Rwandy, kraju, którego mieszkańcy muszą nauczyć się żyć na nowo, a który stał się drugim domem Joanny. Temat tej książki również nie jest błahy. Jest to przepiękna, choć momentami dotkliwa opowieść o sile miłości, determinacji i przebaczenia. O sile kraju, który odbudowuje się po wojnie domowej, i sile kobiety, która przeżywa swój osobisty koniec świata i się po nim podnosi.

Przeczytajcie fragment.

____________________________

Trauma

Jakie jest twoje pierwsze wspomnienie związane z jeziorem Kiwu?

Dramatyczne. To było wtedy, gdy przyjechaliśmy pierwszy raz z Krzysztofem do Rwandy. Wybraliśmy się wówczas także do Konga, choć przyznaję, że nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę, dokąd jedziemy. Nie wiedzieliśmy, że jest to kraj, w którym co chwilę kogoś zabijają i są zamieszki uliczne. W Gomie spotkaliśmy dwóch belgijskich misjonarzy, którzy stali nad brzegiem jeziora i patrzyli przez lornetki. Zastanawialiśmy się, czego szukają. Myśleliśmy, że może obserwują ptaki. A oni chcieli dostrzec, czy to, co płynęło w oddali, to łódka czy zwłoki. Bo choć od ludobójstwa minęło 12 lat, to z jeziora Kiwu wciąż wyławiano trupy z rękami związanymi drutem. Dopiero gdy wróciliśmy do Europy, dowiedzieliśmy się, że Goma uważana była wówczas za jedno z najbardziej zapalnych ognisk konfliktu na świecie.

Podobnie jak w czasie ludobójstwa.

Mam przyjaciela Rwandyjczyka, który wiosnę 1994 roku spędził w Gomie. Opowiadał mi, że wracając po ludobójstwie z rodzicami do Rwandy, widział, jak ciała zbierano na pograniczu koparkami. Jego życiu nic nie groziło, a mimo to do dziś jest skażony ludobójstwem. Był świadkiem czegoś, o czym nie może zapomnieć. Wygląda, jakby miał 30 lat więcej, niż wskazuje na to metryka. Oni tu wszyscy są poranieni.

Jakich postaw jest więcej: rozdrapywania ran czy pogodzenia się z przeszłością?

Poziom mobilizacji i determinacja, aby razem żyć, są zdecydowanie większe niż chęć odwetu. Moja teściowa mówi, że po wojnie w Polsce było tak samo. Ludzie przede wszystkim cieszyli się, że przeżyli. Rwanda to jest Jedwabne w skali hekatomby, mordowali się członkowie rodzin. Ale dziś wszyscy chcą przede wszystkim żyć. Młode pokolenie, jak wszędzie na świecie, zachłystuje się konsumpcją, klubami nocnymi, szansą na edukację... Uważam, że wbrew wielu zastrzeżeniom zachodniego świata Rwandyjczcy bardzo dobrze zarządzają zbiorową traumą.

Na czym polega siła miesiąca żałoby?

W kwietniu Rwanda właściwie zamiera. Nie sposób niczego załatwić. Nie działają urzędy, instytucje. To miesiąc uwalniania emocji. Jak w każdym procesie żałoby trzeba pozwolić na rozpacz. W przypadku Rwandy nie rozmawiamy o normalnej żałobie, która jest związana z koniecznością przebudowy własnego życia po stracie bliskiej osoby. Tu mamy do czynienia z niewyobrażalną przemocą. Zawsze porusza mnie skala tej straszliwej rozpaczy, z którą człowiek spotyka się tu na każdym kroku. Ale porusza mnie również i to, w jaki sposób ludzie tę rozpacz opanowują w codziennym życiu. Milczeniem, opowieściami o swoich doświadczeniach, wspominaniem bliskich, ich imion, byciem we wspólnocie, modlitwą. Co ważne, Kościół również bardzo aktywnie pomaga w oswajaniu z żałobą. Ludzie potrzebują duchowego wsparcia.
W Rwandzie, biorąc pod uwagę skalę dramatu, jest mało ludzi chorych psychicznie, takich, którzy oszaleli z rozpaczy. Tu wszyscy podjęli niezwykłą próbę podniesienia się z tego razem.

I znów są sąsiadami.

Dla mnie to jest niewyobrażalne, jak można mieszkać obok sąsiada, który zamordował całą rodzinę, zgwałcił siostry, matkę. A oni znów mieszkają. Posyłają dzieci do tych samych szkół. Pracują w tych samych firmach. Odbudowują razem ten kraj. I to, w jaki sposób potrafią nad tym panować na poziomie życia codziennego, budzi szacunek. A z drugiej strony, jakie mieli inne wyjście? Poddanie się wyłącznie nienawiści? Rozpaczy? Jak by ten kraj wyglądał? Ludobójstwo trwałoby nadal. Może na mniejszą skalę, ale strach paraliżowałby jakikolwiek rozwój.

Czy w szkołach rozmawia się o ludobójstwie?

Historii ludobójstwa naucza się na zasadzie wpojenia dzieciom konieczności budowania wspólnej przyszłości. Tyle że w tle jest oczywiście życie. To, co mówi się w szkołach, poprawność polityczna, to jedno, a to, co mówi się w domu przy obiedzie, to drugie. I tego nie wie nikt. Rwandyjczycy są wyjątkowo zdystansowani, wręcz wstrzemięźliwi, asertywni w kontaktach. Ale po tym, co przeszli, trudno im się dziwić.

Może więc to pojednanie narodowe jest sztucznie narzuconym przez autorytarną władzę porządkiem?

Oczywiście, że jest to spokój narzucony i trzymany w twardych ryzach państwa. Świat może to krytykować, ale tu wszyscy wiedzą, że dopóki rządzi prezydent Kagame, dopóki istnieje państwo policyjne i na każdym kroku jest patrol, dopóty nie leje się krew i nie trzeba kopać dołów na zbiorowe mogiły. Kagame nie działa jak dyplomata, podejmuje decyzje i narzuca je innym, jednak dzięki swojej nieustępliwości, choć jest prezydentem maleńkiego państwa w sercu kontynentu, wyrósł na lidera afrykańskich przywódców. Ten kraj odniósł gigantyczny cywilizacyjny sukces. Komuś, kto pierwszy raz ląduje na klimatyzowanym lotnisku w Kigali, trudno sobie wyobrazić, że zaledwie dwie dekady temu wszędzie były rozkładające się ciała. Ten kraj nie istniał.

Mówisz, że w procesie pojednania kluczowy jest instynkt życia. Ale czy wybaczenie w przypadku takiej traumy jak rwandyjskie ludobójstwo jest w ogóle możliwe?

W Rwandzie zrozumiałam, że wybaczenie nie musi oznaczać pojednania. Pewnych rzeczy nie da się naprawić, pewnych relacji odtworzyć. Przebaczyć już nie ma kto. Większość nie żyje. Zresztą jest to jedno z pytań, których nigdy nie zadaję. To bardzo intymna sfera, wręcz mistyczna.
Pojednanie oznacza też wspólną tożsamość, a w przypadku Afryki tożsamość jest przede wszystkim plemienna. Najpierw jest się Masajem, a dopiero potem Kenijczykiem. W Rwandzie po ludobójstwie zabroniono różnicowania na Tutsi i Hutu, uznano to za podżeganie do nienawiści rasowej. Oficjalnie więc wszyscy są Rwandyjczykami, którzy w imię konsensusu nie pozwalają sobie na uzewnętrznianie emocji. Z wyjątkiem wspomnianego miesiąca żałoby.

Czy nie jest to więc miesiąc nienawiści?

Czasami uczestniczę w spotkaniach w Centrum Pamięci o Ludobójstwie w Gisozi. Siedzę z boku i rozglądam się dyskretnie. I nagle dostrzegam, że ktoś ma za długi rękaw, czyli ma odciętą rękę, albo ma szramę za uchem, czyli był cięty maczetą. Albo ma tę wszechobecną u Rwandyjczyków pustkę w oczach. To złe słowo... Raczej otchłań. Każdy, kto przeżył ludobójstwo, widział coś, na co normalnie nie mamy ani szansy, ani odwagi patrzeć. Otchłań cierpienia, lęku, samotności.
Myślę, że kluczowe w przepracowywaniu traumy ludobójstwa w Rwandzie było przyjęcie niezwykle mądrej filozofii prawa, dochodzenia sprawiedliwości, która w centrum postawiła ofiarę, a nie sprawcę.

To znaczy?

Jeśli w centrum rozliczenia znajduje się ofiara, to najważniejsze jest zadośćuczynienie, to, jak wynagrodzić krzywdę, jak jej pomóc. Jeśli w centrum stawiasz zabójcę, to istotna staje się kara. Zemsta. W Rwandzie najważniejsze dziś jest to, że trzeba wspólnie winę przepracować. Ofiara ma prawo się wypowiedzieć, wyżalić. A sprawca musi winę sobie uświadomić i za nią przeprosić. Jeśli to się udaje, wyrok może być dużo niższy. Czasami jest to pomoc w obrabianiu pola, w odbudowie domu, czasami samo przyznanie się przez sprawcę do winy przynosi ofierze ulgę.
Dlatego tak ważną społecznie rolę w rozliczaniu historii ode- grała instytucja gacaca, niezależnie od tego, jak była niedoskonała. Za jej pomocą rozstrzygnięto 12 milionów spraw, bo często na jednym sprawcy ciążyło kilka zarzutów. Znajomy, który prowadzi archiwizację tych akt, twierdzi, że zajmują one powierzchnię równą wielkości stadionu piłkarskiego.

Skupienie się na ofierze, a nie na winnym, służyło de facto odciążeniu wymiaru sprawiedliwości.

Bo nie można wsadzić do więzienia połowy kraju! Tu wszyscy w jakimś stopniu są zanurzeni w ludobójstwo. Jeden mordował, a drugi współuczestniczył biernie. Stał, patrzył i w końcu zdjął te buty z trupa.

Gdy mężowie wracali po rzeziach do domu, na łowy ruszały kobiety.

Na szaber. Po blachę z dachu, krowę, garnek, poduszkę. To była dobrze przygotowana i perfekcyjnie przeprowadzona operacja eksterminacji.

Podczas realizacji filmu udało ci się wejść do więzienia.

Kręciliśmy zdjęcia tylko na zewnątrz - na placu, gdzie osadzeni spotykają się z rodzinami podczas widzenia. Państwo zapewnia więźniom jedynie różowy lub pomarańczowy mundurek i celę, a jedzenie muszą przynieść najbliżsi. Jak nie przyniosą, to trzeba sobie radzić samemu. Rwandyjskie więzienia należą do najgorszych na świecie. Byłam też wewnątrz. Próbowałam zajrzeć do celi. Nie dało rady, tak była pełna.

W scenie więziennej główna bohaterka rozmawia z mordercą swojej rodziny. I ten mówi do niej: „Jesteście tam, gdzie my byliśmy wczoraj". To jasna sugestia, że nie wiadomo, co będzie jutro.

Bo nie wiadomo. Rozliczenie z ludobójstwem ma wiele poziomów. Znalezienie i ukaranie winnych jest tylko jednym z nich. Inny to konieczność zrozumienia i pogodzenia się z własną traumą. Alkohol i przemoc są poważnym problemem rwandyjskich rodzin. Tak samo było z ofiarami Holokaustu, ileś pokoleń wychowano w zmowie milczenia. Nikt nie wiedział, dlaczego spokojny zwykle ojciec bije nagle matkę albo dlaczego matka jest taka nerwowa. Nie rozumiano, że ludzie po Zagładzie nie są gotowi normalnie zmagać się z życiem, bo są ludzkimi wrakami, które podejmują decyzję, że zostają po stronie życia. Wybierając życie, pozostają jednak w jakiś sposób także po tej drugiej stronie. Ludobójstwo zawsze jest doświadczeniem ostatecznym w sensie przemocy, której doświadczasz, której jesteś świadkiem i która zaraża psychikę śmiercią. Człowiek rodzi się z pewnym zaufaniem, żeby w ogóle móc żyć i móc się rozwijać. I to zaufanie podczas ludobójstwa zostaje kompletnie zachwiane. Na poziomie podstawowym: wiary w drugiego człowieka. Powrót do równowagi właściwie nigdy nie jest w pełni możliwy.

Zaufanie. W jaki sposób udało ci się je zdobyć w Rwandzie?

Jeśli ileś razy wracasz do ludzi, udowadniasz im, że naprawdę ci zależy, to zaczynają cię w końcu traktować jak swoją. Podawać cię z ręki do ręki. Jeden zapewnia drugiego i drugi otwiera drzwi do trzeciego. Nawet jednak wtedy, gdy jestem z kimś w bliskich relacjach, gdy przetestowaliśmy siebie w różnych sytuacjach, mam świadomość, że zawsze przychodzi taki moment, gdy jestem po prostu biała. Muzungu.

Czujesz się wtedy rozczarowana?

Nie. Tak po prostu jest. Raz jestem dla nich sister, a raz panią VISA, bliską krewną bankomatu. Nie ma się co na to obrażać. I ja wiem, i oni wiedzą, że znam Rwandę lepiej niż przeciętny turysta. Próbuję zrozumieć ją lepiej i dowiedzieć się czegoś więcej o jej mieszkańcach, wyjść poza stereotypowe wyobrażenia zachodniego człowieka, który wszystkie problemy Afrykańczyków sprowadza do ich pretensji o niewolnictwo i kolonializm. Słusznych zresztą, tyle że mitem jest, iż każdy mieszkaniec Afryki marzy jedynie o wyjechaniu do Europy i byciu w niej obywatelem trzeciej kategorii. O tym jest poniekąd nasz film.

„Ptaki śpiewają w Kigali" opowiada o tym, jak radzić sobie ze skutkami ludobójstwa?

Dokładnie tak. Historia zaczyna się w momencie, gdy ludobójstwo już trwa i ktoś komuś ratuje życie. Tyle że ten ratunek nie jest zbawieniem, bo każdy tak naprawdę chce być u siebie, a nie wykorzeniony narażać się na piętno obcego. W pewnym sensie jest to film o najwrażliwszym z problemów dzisiejszej Europy - o uchodźcach. XXI wiek jest wiekiem obcego, o czym pisał profetycznie Ryszard Kapuściński, zadając pytanie: jak obcego uczynić innym? Jak w inności dostrzec wartość, a nie wyłącz- nie zagrożenie? Jak mądrze i bezlękowo przygotować siebie i innych na zmiany, które są nieuniknione? Bo można oczywiście budować coraz wyższe mury, zamykać granice, ale to oznacza konflikt zbrojny. A ludzie, którzy znajdą się w strefie konfliktu, będą uciekać. Niewpuszczeni, zaatakują.

Pytanie o przemianę obcego w innego to także pytanie o zdolność do asymilacji.

Przygotowując się do tego filmu, chodziłam na spotkania dotyczące leczenia traum. Zespół stresu pourazowego jest jak zaraza. Dotknięci nim ludzie są agresywni, zapominają, nie przychodzą na spotkania. I nie robią tego ze złej woli, lecz dlatego, że w ramach obrony wyłączają się z rzeczywistości. Ucieczka w sen nie oznacza, że są leniwi czy olewają, tylko że są w depresji, boją się stawić czoło codzienności. Nie da się ich zrozumieć i pomóc im bez przedarcia się przez tę ich maskę ochronną, ten psychologiczny kamuflaż przyobleczony dla przetrwania.

Jean-Pierre, twój kierowca, też jest człowiekiem po przejściach.

Przez pierwsze pół roku trudno nam było się dogadać. Nie potrafił mi wytłumaczyć, o co mu chodzi. Aż przyszedł moment, że postanowił zabrać mnie do swojej mamy. W drodze powrotnej zaczął opowiadać o sobie.

Nazywa cię rodziną.

I w pewnym sensie ma rację. Nasza relacja to dość skomplikowana struktura emocjonalna. Często się kłócimy, bo Jean-Pierre nawet jak coś zawali, to próbuje przerzucić winę na innych. Mówi wtedy: „Ty się nie denerwuj, Joanna, przecież jesteśmy jak rodzina". Więc ja mu odpowiadam: „Skoro jesteśmy jak rodzina, to ty się nie obrażaj". Tu nie można pokazać, że ktoś wyprowadza cię z równowagi, bo to jest oznaką słabości. A wtedy już koniec. Zrobią wszystko, żeby cię zirytować, albo będą cię ignorować. Dlatego tu do wszystkiego należy podchodzić chłodno; lepiej ściąć kasę, niż się denerwować. Poczekać dzień lub dwa i zatrudniać od nowa.
Ja tego nie umiem. To nie na mój temperament. Ale wiedzą też, że jestem szczera i spontaniczna w reakcjach. Uczę się dyplomacji, jednak z marnym skutkiem. Kierowniczka produkcji zwalniała Jean-Pierre'a dziesiątki razy, a ja go dwa dni później zatrudniałam, bo mu ufam, lubię go i czuję się przy nim bezpiecznie. On to też doskonale wie. Gdyby się okazało, że coś mi się dzieje, mam na przykład złamaną nogę, to Jean-Pierre będzie pierwszym, który przyjdzie mi z pomocą. I jeszcze wyjmie własne pieniądze z banku, aby dowieźć mnie do lekarza i go opłacić. A wcale nie jest to takie oczywiste w przypadku kierowców. My tu miałyśmy ich całą galerię. Potrafiłyśmy zmieniać dwóch w ciągu jednego dnia. Pamiętam moment, że w komórce miałam new driver, new new driver, the new, new, new driver. Raz przyszedł rekomendowany kierowca i oznajmił na dzień dobry, że chce mieć trzy razy dziennie mięso i raz w tygodniu kobietę. „Ale przecież ty masz żonę?" - zapytałam zdumiona. „Nie szkodzi - odparł. - Dobry pracodawca daje kobietę. Tylko żeby nie była taka chuda jak ty". Po czym zapytał mnie, kto tu jest bossem. Gdy odparłam, że ja, czyli ta w szortach, to następnego dnia przyszedł do pracy z obcięty- mi nogawkami dżinsów, bo przecież „musi ubierać się tak jak jego boss". Wesoło tu mamy też.

- Odejście Krzysztofa to dla mnie wielka strata, ale także ślad, który po sobie zostawił, który razem po sobie zostawiamy. To już się stało. Nawet gdybym nigdy nie zrobiła więcej żadnego filmu, pozostanie to, co zrobiliśmy razem.
- Możesz powiedzieć o swoim związku z Krzysztofem, że to była wielka miłość?
- Tak. Ze wszystkim potknięciami, ale tak. Każdemu życzę, żeby przeżył coś takiego.

"Dług", "Mój Nikifor", "Plac Zbawiciela", "Papusza" – wybitne filmy, o których słyszał prawie każdy. Za ich sukcesem, obok Krzysztofa Krauze, stoi jego partnerka w pracy i życiu – Joanna Kos-Krauze. Artystka, niezwykły człowiek, silna kobieta. Ostatni film, "Ptaki śpiewają w Kigali", ten chyba najtrudniejszy, w Afryce, zrobiła już sama. Ukończyła go po śmierci męża.
Ta książka to nie jest zwykły wywiad rzeka. Osobista rozmowa z Joanną Kos-Krauze przeplatana jest reportażami z Rwandy, kraju, którego mieszkańcy muszą nauczyć się żyć na nowo, a który stał się drugim domem Joanny. Temat tej książki również nie jest błahy. Jest to przepiękna, choć momentami dotkliwa opowieść o sile miłości, determinacji i przebaczenia. O sile kraju, który odbudowuje się po wojnie domowej, i sile kobiety, która przeżywa swój osobisty koniec świata i się po nim podnosi.

Nagradzany na festiwalach film Ptaki śpiewają w "Kigali już w kinach".