Wydawnictwo Znak - Dobrze nam się wydaje

25.08.2017

Czy pęknięte serce potrafi jeszcze kochać?

Pod koniec września ukaże się książka "Najlepszy powód, by żyć" - wzruszająca i dramatyczna historia, która trafi prosto w wasze serce. Przeczytacie fragment książki.

Prolog

Słyszę wokół siebie krzątaninę i na pewno za chwilę ktoś powie, żebym otworzyła oczy. Wiem, że żyję, i wcale tego nie chcę, ale słowa taty wracają uparcie jak bumerang.
„Musisz przetrwać, żebym uwierzył, że ja też dam radę. Masz żyć, nie poddawaj się. Moja księżniczko, walcz! Ja też będę walczył, przysięgam, ale gdy ciebie zabraknie, przegram". Nie mogę go zawieść, choć tak bardzo brakuje mi sił. Muszę się zmierzyć z moim ciasnym życiem, w którym nie ma ani kropelki nadziei, że kiedyś wszystko, co złe, przeminie. Zniknie i rozpadnie się w proch, który rozwieje mocny poryw wiatru...

Przedtem

Mama gdzieś pojechała. Może do pani Haliny? Na ploty i żeby się pożalić na tatę? Zamówiła taksówkę, choć mogła jechać swoim samochodem, bo na pewno wróci zupełnie trzeźwa. Nie lubi pić alkoholu, robi to tylko w wyjątkowych sytuacjach i ogranicza się do lampki wina lub szampana. Zawsze powtarza, że alkohol powoduje utratę kontroli.
A ja? Przed chwilą umyłam włosy, nałożyłam na nie maskę i teraz snuję się po pustym domu. Gdyby ktoś spytał, czy lubię ten dom, powiedziałabym szczerze, że nie. Ale nie mogę tego nikomu zdradzić, bo złamałabym tacie serce. Tak bardzo się cieszył, gdy tu zamieszkaliśmy. Ta willa to jego perełka, wisienka na torcie. Kocha ją jak własne dziecko. Sam ją zaprojektował. Moim zdaniem jest trochę kiczowata, choć w założeniu miała być nowoczesna i elegancka. Ascetyczno-klasycystyczna - jak podkreśla tato.

Idę do pokoju, zerkam na zegar: ósma. Jeszcze raz sprawdzam, czy wszystko przygotowane na jutrzejsze rozpoczęcie roku szkolnego. Na wieszaku śliczna mała czarna, pod nią stoi para balerinek. Rzeczy przywiezione z Mediolanu. Tato lubi mnie rozpieszczać.
Próbuję nie pamiętać dzisiejszej popołudniowej awantury. Rodzice nawet nie zauważyli, że wróciłam do domu. Miałam zostać u Moniki na noc, ale nie zostałam. Nie mogę słuchać, jak jeździ po Bartku. Po moim Bartku. Więc się spakowałam, wzięłam sukienkę i balerinki i wróciłam.
A oni w ogóle nie zauważyli.
Dzisiaj nie musieli się krępować, ale zazwyczaj zachowują pozory. Myślą, że ich nie słyszę? Nie wiem, że się kłócą? Przy mnie naprawdę się starają. Sprzeczka zaczyna się po cichu: jakieś syknięcia, zimne spojrzenia, czasami gest mówiący: „Nienawidzę cię". Robi się głośno, dopiero gdy zamykają za sobą drzwi sypialni, w której przeważnie śpi tylko mama. Idę wtedy do swojego pokoju, też zamykam drzwi, zakładam słuchawki i próbuję zapomnieć o tym, że za ścianą toczy się kolejna bitwa.
Pytałam nie raz i nie dwa, czemu się nie rozwiodą. Mama: „Co ci przyszło do głowy? Bardzo kocham tatę, a tato kocha mnie! Nie gadaj głupot, idź się uczyć!". Tato:
„Domisiu... Czasami w życiu dorosłych tak jest, że nie można pewnych rzeczy zmienić lub naprawić". Nie wiem, o co im chodzi. Już nie jestem mała, mam szesnaście lat.

Poszłam rok wcześniej do szkoły, doskonale się uczę, więc jak? Nie zrozumiem? Zrozumiem.
Najpierw wrzeszczeli, potem trzaskali drzwiami. Tak głośno, że słyszałam to nawet w słuchawkach. Po cichu zeszłam na dół, nadal niezauważona. Widziałam, że tato wziął kluczyki, portfel i wyszedł z domu bez słowa. Co dziwne, mama próbowała go zatrzymać. Wybiegła za nim. „Karol, poczekaj! Proszę cię! Porozmawiajmy!" - krzyczała, trzymając mocno rękaw jego koszuli. Ale tato nie posłuchał.
Nagle słyszę jakiś dziwny hałas na dole. Pewnie tato się upił. Rzadko pije, głównie przy jakichś okazjach lub po sprzeczkach z mamą. A kiedy zdarzy mu się przesadzić, czasami rozrabia. Niszczy meble, zaczyna wrzeszczeć na mamę. Lecą wyzwiska: „ściera", „szmata", a nawet „kurwa". „Twoja matka jest gorsza od dziwek, bo te chociaż zarabiają na dawaniu dupy!" - nigdy nie zapomnę tych słów. I wielu innych też. Pamiętam trzy takie konkretne pijackie awantury. Dzisiaj kroi się czwarta, ale nie ma mamy, więc jest szansa, że tato po prostu pójdzie spać i cała afera rozejdzie się po kościach.
Schodzę na parter, próbuję go odszukać.
Jest chłodno. Poprawiam cienki szlafroczek - też z Mediolanu, ponoć prawdziwy jedwab (ale mama twierdzi, że to coś sztucznego) - i zsuwający się z głowy ręcznik. W końcu zdejmuję prowizoryczny turban i rzucam na sofę w salonie. Zauważam tatę. Chodzi po tarasie, a raczej próbuje, bo strasznie plączą mu się nogi. Zawsze miał słabą głowę i widocznie dzisiaj przesadził. Coś trzyma w ręce, nie widzę dokładnie, bo jest zupełnie ciemno, a nasze ogrodowe lampki świecą dosyć słabo.
Idę tam, gdy nagle tato wtacza się do salonu. Wszystko trwa ułamek sekundy.
Coś leci w moją stronę. Odruchowo się odwracam, ale to jest szybsze.
Czuję na sobie coś mokrego, co oblepia mnie i szlafrok, a potem błysk i nagle jestem w ognistej kuli. Biała łuna rozpościera się przed oczami, oślepia, więc zamykam oczy i zasłaniam się rękami, ale wciąż ją widzę. Nagle do mnie dociera, że się palę. Płonę, skwierczę, jestem żywą ludzką pochodnią.
Basen!, pojawia się myśl. Próbuję znaleźć drogę do wyjścia, gdzieś w tyle mojej głowy tłucze się pytanie: Czemu tato mnie nie ratuje? Idę, a raczej brnę w stronę drzwi tarasowych, a przed oczami mam jakieś pourywane fragmenty książek, filmów, artykułów, wszystkie o tym, jak ratować płonącego człowieka. „Narzucić koc! Stłumić nim ogień!" Jak mam sama na siebie narzucić koc?
Brakuje mi sił. Uginają się pode mną nogi. Upadam na posadzkę. Chyba jestem na tarasie, bo czuję podmuch świeżego powietrza. Kula ognia gdzieś zniknęła. Siadam i widzę, że moja noga się pali. Po prostu się pali. Skóra skwierczy jak kiełbaska na grillu. Próbuję zdusić płomienie. Dociskam ręce, a kiedy je podnoszę, uparte płomyki znów wyskakują. I nagle słyszę tatę.
Krzyczy. Tak strasznie krzyczy.

Słyszę ten krzyk wszędzie. Zupełnie jakbym to ja krzyczała. Podnoszę głowę. Tato stoi przede mną i krzyczy. Dopiero teraz widzę, co trzyma w ręce. To jakiś pojemnik, dosyć duży. Kanister? I tak samo dopiero teraz dociera do mnie dziwny zapach. Benzyna, pieczone mięso i jeszcze coś cuchnącego jak spalony plastik.
Tato rzuca pojemnik za siebie, gdzieś na trawę i doskakuje do mnie. Znów opuszczam wzrok na lewą nogę. Już się nie pali. Nagle konstatuję ze zdumieniem, że jestem naga. Naga i dziwna. Jak napompowana. Jakby ktoś wtłaczał we mnie powietrze. Unoszę lewą rękę i przyglądam się dłoni. Rośnie w oczach, niemalże jak ciasto w piekarniku.
- Popatrz - mówię. - Popatrz, co się dzieje. - Zaczynam chichotać, bo to naprawdę wygląda absurdalnie, gdy wierzch dłoni nadyma się niczym balon.
- Ja chciałem... Ja tylko chciałem... - jąka się tato. - Ten przeklęty fotel... Przecież ty jesteś u Moniki...
Nie wiem, o co mu chodzi. Tak ciężko mi się skupić na czymś innym niż moja puchnąca dłoń. Tato zrywa się i gdzieś biegnie, wraca za chwilę. Przykuca obok i rozmawia z kimś przez telefon. Sprawia wrażenie kompletnie trzeźwego. Zaczyna kropić drobny deszczyk. Podnoszę twarz w stronę nieba i na jego tle zauważam coś, co przypomina obłoczek pary. To dym. To ja się dymię. Znów się śmieję, ale raczej w duchu, bo z mojego gardła nie wydobywa się żaden dźwięk.
Czekamy na coś. Wiem to na pewno, bo tato wstaje niemalże co sekundę, wystarczy jakiś szmer, szelest lub inny odgłos dobiegający z ogrodu lub podjazdu. Podnosi się i znów kuca przy mnie. Chciałabym mu powiedzieć, że już wszytko wymyśliłam, ale nie mogę wydobyć z siebie ani słowa. Powiemy, że napełniałam kosiarkę. Poszłam do garażu, wzięłam kanister z benzyną, nieszczęśliwie przeskoczyła iskra i wybuchł pożar. Oczywiście tato zaraz wytknie mi brak logiki, bo przecież o ogród dbają pracownicy jego firmy, jest środek nocy i pada. Kto o takiej porze kosi trawnik? Ale to nieważne. Jakoś się wytłumaczy.
Trzeba posprzątać w salonie. Tam pewnie też zostały ślady. Nie wiem czemu przychodzi mi na myśl instalacja przeciwpożarowa. Gdybym mogła, pacnęłabym się w głowę, ale nie mogę, bo nie da się tego zrobić dłonią, która przypomina... Nie wiem co. Nigdy nie widziałam czegoś podobnego. Jestem taka głupia. Powinnam zostać w domu, przecież by mnie zgasiło. Woda by mnie zgasiła. Spryskiwacze, które zainstalowano w całym domu - powtarzam w myślach, wciąż patrząc na dłoń, na nogi, które wyglądają jak w czarnych cieniutkich rajstopach.
Zniszczyłam szlafrok mamy - wyrzucam sobie. To jej szlafrok. To BYŁ jej czarny szlafroczek z pięknym ręcznym haftem przedstawiającym chryzantemy. Wzór jest na plecach. Ciekawe, czy ocalał. Może da się wyciąć ten haft i przyszyć do innego szlafroka? Trochę mi głupio, bo mama nie lubi, gdy sobie pożyczam jej ciuchów albo dodatków.
Zawodzenie syreny ambulansu pojawia się w nocnej ciszy niczym widmo. Dziwne, że doskonale to słyszę, bo z minuty na minutę odpływam. Zupełnie jakbym próbowała gdzieś odejść. Stanąć z boku i, zanim oddalę się na dobre, przez chwilę przyglądać się, co ze mną robią. A dzieje się dużo. Migoczą światła. Pulsujące dźwięki co chwilę nakładają się na siebie, żeby za moment znów ryczeć chaotycznie. Nagle jestem w karetce. Ratownik próbuje założyć wenflon, szuka miejsca, gdzie mógłby się wkłuć. Kolejny raz ogarnia mnie rozbawienie, gdy widzę, jak patrzy na moje ciało, a jego oczy robią się okrągłe niczym pięciozłotówki. W końcu wkłuwa się w zgięcie prawej ręki. Szeleści srebrna folia, do ambulansu wchodzi kosmita, teraz wiem, że to strażak, ale w tamtej chwili zdaje mi się, że to przybysz z obcej planety, bo ma ogromny czarny hełm niczym Lord Wader.
Wręcza coś drugiemu ratownikowi. Ten układa na mojej nodze dziwne paski. Parzą? A może jest odwrotnie? Ratownik każe mi się położyć. Na piersiach też mam te paski. Nagle dzieje się ze mną coś dziwnego. Nie mogę oddychać. Wpadam w panikę, zaczynam się szamotać. Na szczęście na mojej twarzy ląduje maska. Chłodny powiew wpada do płuc. Czuję się dziwacznie. I lepiej, i gorzej jednocześnie. Nic mnie nie boli. Nie jest mi zimno. Mogę oddychać. Ale wewnątrz dygoczę. Szarpię się sama ze sobą. Najchętniej uciekłabym ze swojego ciała. To okropne. Chcę się z niego wydostać. Chcę spytać: Gdzie jest tato?! Czemu nie ma go przy mnie?
Ruszyliśmy, bo wibracje silnika wprawiają mnie w drżenie. Mam wrażenie, że jestem meduzą. Czymś płynnym i galaretowatym. Zamykam oczy. Strzępki słów docierają jak przez wodny filtr. Bulgoczą w głowie: „Siemianowice", „śmigłowiec", „ponad pięćdziesiąt procent", „młoda", „nastolatka", „cała lewa noga, brzuch, klatka piersiowa i ręka", „obie dłonie", „głowa czysta"...
Co to znaczy, że „głowa czysta"? - Próbuję odszyfrować rozmowę, ale nie mam siły. Jest mi coraz lżej. Mam wrażenie, że się unoszę. Tak lekko nie było mi nigdy w życiu. Lekko i ciepło. Bezpiecznie.
Odpływam. Znikam. Nie ma mnie.

 

Przedtem

- Dominiko, otwórz oczy...
- Dominika...
- Dominika...
Nie chcę otwierać oczu. Nic nie chcę.
Albo chcę. Chcę nie być. Tak jak jeszcze przed chwilą.
Nie było mnie.
Ludzie niepotrzebnie boją się śmierci. Jeśli Bóg istnieje, pójdziemy do nieba, chyba że byliśmy naprawdę wstrętni i źli, wtedy do piekła, ale przecież jest czyściec! A jeśli Bóg nie istnieje, to jeszcze lepiej. Po prostu nas nie ma, a jak nas nie ma, to nie wiemy, że kiedyś byliśmy. Czyż to nie piękne? Zawsze jest jakieś dobre wyjście.

Wszystko trwało ułamek sekundy. Błysk ognia i nagle jestem w ognistej kuli. Dociera do mnie, że się palę. Jestem żywą ludzką pochodnią.

Dominika budzi się po kilku dniach.
Wie, że to był wypadek, a ukochany ojciec wcale nie chciał jej zabić.
Teraz, kiedy on jest w więzieniu, ona leży w szpitalu i walczy o życie.
Chociaż właściwie, to inni walczą za nią, ponieważ ona się już poddała.
Ale to, co miało być końcem, okazuje się być początkiem…

Przewrotny los stawia na jej drodze ambitnego młodego lekarza, który dostrzega w niej coś więcej niż tylko pacjentkę. Gdy on będzie leczył jej ciało, jego brat Marcel, czarna owca szanowanej rodziny, spróbuje uleczyć jej duszę.
Tylko czy to jest w ogóle możliwe? Czy pęknięte serce potrafi jeszcze kochać?
I czy ktoś, kto ma tyle powodów, by się zabić, odnajdzie ten jeden, by żyć?