Wydawnictwo Znak - Dobrze nam się wydaje

18.05.2016

Jacek Dehnel o tym, co sam oblałby kwasem

Najnowsza powieść Jacka Dehnela to przepojona czarnym humorem, wyrzucona na jednym oddechu opowieść o sztuce, miłości i człowieku, który nie boi się sprzeciwić społeczeństwu. Nam autor opowiada, jakie dzieła sztuki sam chętnie oblałby kwasem.

Co by tu jeszcze oblać, panowie, co by tu jeszcze?

 

 

Zapytany, jakie dzieła sztuki próbowałbym oblać kwasem siarkowym - dziewięćdziesięciosześcioprocentowym, oczywiście - na miejscu Krivoklata, muszę przyznać szczerze, że wybierałbym bardzo podobnie. Dzielę z nim głęboką niechęć do pacykarza Renoira, którego kiczowatych płócien nie znoszę z całych sił, choć lubię go jako postać: amatora, który zaczynał od malowania w robociarskiej bluzie portrecików Marii Antoniny na porcelanie, darzył wielką miłością swoje dzieci i wszędzie, gdzie się wprowadzał, obcinał piłą i obtłukiwał młotkiem kanty mebli i kominków, a najbardziej się wściekał, kiedy ktoś wykrajał kawałki ze środka camemberta, zamiast dzielić go sprawiedliwie. Jego obrazów znieść nie mogę, a zatem bym ich nie atakował.

Hans-Joachim Bohlmann, który stanowił luźny pierwowzór dla bohatera powieści, przez blisko trzydzieści lat próbował uszkodzić, wedle różnych źródeł, pięćdziesiąt do stu sześćdzięsieciu pięciu dzieł sztuki, a koszty jego działalności szacuje się dziś na 130 milonów euro. Zaczął w 1977 roku od „Złotej rybki" Paula Klee w hamburskiej Kunsthalle, a skończył na próbie podpalenia wielkiego zbiorowego portretu Bartholomeusa van der Helsta „Świętowanie pokoju w Münster" latem 2006, na dwa i pół roku przed śmiercią.

Krivoklat częściowo idzie jego śladem. Również zaczyna od „Złotej rybki" - którą uważam za jedną z najpiękniejszych prac Klee i z pewnością też bym rozważał wpisanie jej na moją osobistą listę; w Kassel uszkadza dwa Rembrandty, „Błogosławieństwo Jakuba" i „Autoportret w berecie i ze złotym łańcuchem"; o ile jednak Bohlmann w monachijskim muzeum za jednym zamachem oblał kwasem aż trzy obrazy Dürera, o tyle Krivoklat wybiera bardziej ikoniczny „Autoportret". Też bym go brał pod uwagę.

Pominąłbym z pewnością wiele wspaniałych dzieł równie wspaniałych artystów z przełomu XIX i XX wieku: Odilona Redona, Ferdinanda Khnopffa, Vilhelma Hammershøja, które uwielbiam, ale zdaję sobie sprawę, że nie są dość sławne, by ich zniszczenie wstrząsnęło społeczeństwem; za to wybrałbym coś z Klimta - byle nie nieznośnie opatrzony „Pocałunek"; może portret Adele Bloch-Bauer? - i koniecznie Schielego, na przykład wczesny „Siedzący akt męski autoportret". Z tego samego powodu, czyli niewystarczającej rozpoznawalności, musiałbym pominąć wiele dzieł anonimowych mistrzów antycznych czy średniowiecznych, które jednak uważam za arcydzieła w moim prywatnym rankingu.

Z pewnością wpisałbym na swoją listę van Gogha, na przykład „Gwiaździstą noc" albo autoportret na turkusowym tle z Musée d'Orsay, choć w głębi duszy wolę od niego „Gałęzie kwitnącego migdałowca" na tle bardziej jeszcze turkusowym. Nie odpuściłbym zwłaszcza najukochańszym: Vermeerowi (choć, podobnie jak Krivoklat, nie przepadam za wiedeńską „Alegorią malarstwa"), Caravaggiowi, który ma na koncie obrazów niewiele, ale niemal każdy jest ikoną - wybrałbym „Odpoczynek w czasie ucieczki do Egiptu", jednego z dwóch „Dawidów" lub „Świętego Hieronima" z Gallerii Borghese... jest, proszę Państwa, co oblewać kwasem.

Przepojona czarnym humorem opowieść o sztuce, miłości i człowieku, który nie boi się sprzeciwić społeczeństwu

Krivoklat, wieloletni pacjent zakładów dla psychicznie chorych, obwołany przez austriacką prasę „kwasowym wandalem”, ma za sobą historię niszczenia dzieł sztuki w najsłynniejszych muzeach Europy.

I nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

Najnowsza powieść Jacka Dehnela, pastisz antymieszczańskiej twórczości Thomasa Bernharda, to przepojona czarnym humorem, wyrzucona na jednym oddechu opowieść o sztuce, miłości i człowieku, który nie boi się sprzeciwić społeczeństwu.