Wydawnictwo Znak - Dobrze nam się wydaje

20.06.2016

- To była trochę inna wojna i okupacja, niż nasza pamięć o niej – mówi Artur Baniewicz

Co zaskoczyło autora kryminału „Pięciu dni ze swastyką", gdy zbierał informacje o realiach okupowanej polskiej prowincji? Polecamy wywiad z Arturem Baniewiczem.

- Skąd się wziął pomysł, by inżynier budownictwa lądowego zaczął pisać książki?
- Właściwie można by pytanie odwrócić: co mnie naszło, by właśnie budownictwo studiować. Bo akurat książkami pasjonowałem się od momentu, gdy przestałem być analfabetą, czyli z grubsza od późnego przedszkola, a budowaniem już jakoś nie bardzo. Ale samo przejście z etapu czytania do pisania nastąpiło z winy albo zasługi minionego ustroju - przeczytałem mianowicie wszystkie dostępne mi i atrakcyjne dla osobnika w moim wieku (licealno-studenckim) książki ze stargardzkich bibliotek i się po prostu nudziłem. Były lata 80., w księgarniach ubożuchno, więc żeby coś ciekawego poczytać, musiałem sam sobie napisać, a właściwie pobawić się pisaniem, bo było to kompletnie bez ładu i składu. Wówczas i wcześniej nie kręciły mnie jakieś fabuły, tylko opisy pięknych i malowniczych bitew. Bo może powinienem dopowiedzieć, że pierwszą pasją, jeszcze na etapie analfabety, były żołnierzyki.

- Dlaczego wykonał pan woltę od fantastyki do kryminału? Nie bał się pan, że straci czytelników?
- Nie jest to taka znów wolta, jako że chyba pierwszą moją książką, która wyszła (tu głowy nie dam, bo to nastąpiło zbiegiem okoliczności niemal równolegle), był właśnie kryminał. No, z grubsza - to, co piszę, a nie jest fantasy, raczej wypada określić jako literaturę sensacyjną, ponieważ mało to przypomina klasyczny kryminał, gdzie oto znajdują trupa i dzielny detektyw zaczyna węszyć za sprawcą. U mnie taki detektyw niekiedy więcej musi się nastrzelać do różnych żywych i wrednych przeszkód w śledztwie, niż nawęszyć. I jeśli dobrze pamiętam, to raczej na tę sensację stawiałem, bo wychowałem się w świecie, gdzie „ludzie poważni" fantastyki nie czytywali - ot, tylko jakieś małolaty, którym wypada się takimi bajkami zajmować, choć już są niby dorośli. Zresztą chyba nadal tak jest: pewna część czytelników, skądinąd całkiem nieźle wyrobionych, jakoś nie akceptuje konwencji SF czy fantasy (no bo nie ukrywajmy - trochę jednak jest to bajka dla dorosłych ). Zresztą na polu fantastycznym dokonań wielkich nie mam, bo tytułów tylko kilka, ale w sumie jest to jeden cykl o czarodzieju, czyli tak jakby jedna książka w kawałkach. Inna rzecz, że tak dziś większość speców od kryminału pisze: też jeden i ten sam bohater. Lenie z tych autorów.

- Osadził pan akcję "Pięciu dni ze swastyką" w podkieleckiej wsi w 1942 roku. Dlaczego akurat taki wybór?
- Kielecczyzna najbardziej mi się kojarzy z partyzantką - np. tą z powstania styczniowego. A że miały być do niego nawiązania, jakoś tak wyszło. Obrazki z filmów, z Żeromskiego, ze wspomnień partyzantów - tak się składa, że te obrazki, które mam w pamięci, związane są głównie z ziemią kielecką. Choć w sumie prawie każda część Generalnego Gubernatorstwa byłaby dobra, by ulokować akcję w tym okresie dziejowym, gdyż podobnie sytuacja wyglądała w innych okolicach polskiej prowincji. Z akcentem na prowincję. Niestety, mój lokalny patriotyzm stargardzki musiał zamilknąć, bo cóż - Niemcy tu były, gdzie dziś żyję, i Niemcy tu mieszkali, a nie Polacy. Szkoda, bo chciałoby się tę okolicę jakoś uhonorować.

- Co pana najbardziej zaskoczyło podczas zbierania informacji o tym, jak rodziło się Polskie Państwo Podziemne?
- To, że Niemcy mieli w stosunku do liczby ludności okupowanego kraju, proporcjonalnie mniej policjantów, wliczając w to gestapo, niż dziś rząd w Warszawie. Że wiejska część tej policji, czyli żandarmeria, nie rozbijała się po wioskach mercedesami czy na motocyklach, ale przy pomocy rowerów i rekwirowanych na akcje furmanek. Że przez pierwszą połowę wojny w praktyce nie było w Polsce żadnych partyzantów. Ot, takie tam informacje, dramatycznie odmienne od stereotypu, jaki sobie Polak wyrabia, naoglądawszy się filmów czy naczytawszy książek z epoki, gdzie kto żyw konspiruje i walczy, a biedni Niemcy nie mają szansy zaznać nawet jednej sekundy spokoju. A tymczasem przed rokiem, powiedzmy, 1943, a jeszcze lepiej 1944, kiedy faktycznie trochę tak to zaczęło wyglądać jak w naszych czytankowych stereotypach - panował, jeśli można to tak określić, spokój. To była trochę inna wojna i okupacja niż nasza pamięć o niej - bo ludzie zapamiętali raczej tę drugą połowę, bardziej krwawą i drastyczną.

- Podobno książkowa historia miłosna ma źródło w pana życiorysie? Uchyli pan rąbka tajemnicy?
- Nie wypada podawać personaliów damy, którą się postrzegało jak Paweł Irenę. Zwłaszcza że do książki wziąłem, powiedzmy, swoje emocje i widzenie jej osoby, a nie jakieś konkretne wydarzenia z życia. Trudno, byśmy żyjąc dziś, mieli takie doświadczenia, jak przedwojenny oficer i słomiana wdowa po innym oficerze. W dodatku wybory, jakich książkowa Irena dokonuje, mogłyby być kompletnie odmienne od tej realnej pani na literę I. Ot, po prostu, miałem kogoś konkretnego przed oczyma, gdy tworzyłem tę postać. No i świadomość, jak człowiek potrafi zgłupieć dla takiej osoby.

- O czym będzie następna książka?
- Tak naprawdę chodzi mi po głowie właśnie zdrada, o którą Pani pyta, czyli historia z obszaru fantastyki. Ale z tym jest problem, bo tam trzeba opisać poza bohaterami i fabułą cały świat, odmienny od naszego, czyli robią się z tego całe tomy. A po sobie samym wiem, że trochę mniej chętnie kupuję pierwszy tom czegoś, co nie wiadomo, jak się rozwinie. Zamknięta całość jest mniej ryzykowna jako zakup. Więc jeśli nie fantastyka, to może znów historia przepleciona z wojną i kryminałem. Jak w Pięciu dniach ze swastyką. Sam jeszcze nie wiem.

 

 

W tej książce nic nie jest oczywiste!

Szlachetni Polacy kontra podli Niemcy?
Nie tym razem.


Jesień 1942 roku. W lesie pod Kielcami zostaje znalezione ciało niemieckiego żandarma. Krwawy odwet na polskich cywilach jest nieunikniony.

W tym samym czasie lwowski ekspolicjant Paweł Bujnicki wykonuje wyrok na konfidencie – nie dla idei, po prostu mu zapłacono. Wkrótce na jego drodze staje przełożony zamordowanego żandarma. Chce, by Bujnicki pomógł w rozwiązaniu tajemnicy, której stawką jest życie wielu ludzi. Śmiertelni wrogowie mają tylko pięć dni na odkrycie prawdy.

Herosi okazują się łajdakami, a zagrożenie przychodzi z najmniej spodziewanej strony. Intrygujący bohaterowie, skomplikowana zagadka oraz dwie kobiety, czyli… podwójna dawka kłopotów.

-----------------------


Nowa powieść Artura Baniewicza jest propozycją zarówno dla fanów kryminałów Jo Nesbø czy Zygmunta Miłoszewskiego, jak i czytelników powieści historycznych.