Wydawnictwo Znak - Dobrze nam się wydaje

W otchłani mroku

Krajewski znów o krok do przodu

Kryminały czytałem od zawsze. Nie ma w tym stwierdzeniu przekory, albowiem pierwsze moje przygody z tego typu literaturą sięgają lat nastoletnich, gdy wczytywałem się w książki Joe Alexa z biblioteczki mojego taty. O kryminałach zapomniałem trochę w czasach polonistycznych peregrynacji z zakresu historii i teorii literatury. Do powieści kryminalnych wróciłem na początku pierwszego dziesięciolecia nowego wieku, a tym, który wciągnął mnie na nowo w ten świat literackich przygód, był Marek Krajewski. Choć tak naprawdę to wszystko zasługa Eberharda Mocka, choć nie tylko. Duże znaczenie miał klimat powieści, przedwojenny czas oraz miejsce akcji, Wrocław, Festung Breslau. I nie jest też odkryciem, że wielu skądinąd znakomitych współcześnie autorów polskich kryminałów także swoje pisarskie wędrówki ku literaturze kryminalnej zawdzięczają autorowi „Głowy Minotaura". Z jednej więc strony powinno być łatwo pisać o książkach, które tak wiele znaczą dla czytelników oraz innych pisarzy. Z drugiej jednak strony nietrudno popaść w pewien podświadomy ton zachwytu i bezgranicznego oddania dziełom twórcy, nazywanego przecież ojcem retro kryminału i ambasadorem mody na kryminalne powieści w ogóle.

 

O najnowszej powieści Marka Krajewskiego „W otchłani mroku" pisać jest niełatwo z perspektywy wszystkich poprzednich tytułów powieściowych autora (z wyłączeniem cyklu o Jarosławie Paterze, który powstał we współpracy z Mariuszem Czubajem i stanowi odrębną całość literacką). Trudność wynika przede wszystkim z drogi, jaką przeszedł autor i świat przedstawiony jego powieści. Ta droga to nie jest jednak wyłącznie świadomy wybór samego pisarza. Takim świadomym wyborem z pewnością jest skupienie się od pewnego czasu na Edwardzie Popielskim, jako głównym bohaterze prezentowanych historii. Wybór Popielskiego, a nie Mocka (do którego - mówiąc na marginesie - pisarz zapowiada, że wróci jeszcze w kilku kolejnych książkach), z uwagi na inny charakterologiczny obraz musi rzutować na wiele innych elementów powieściowych. Ja chciałbym przez moment skupić się na dwóch elementach - języku i obrazowaniu, w oczywisty sposób współgrających ze sobą.

 

Począwszy od powieści „Erynie" Krajewski w pierwszej kolejności największych zmian dokonywał właśnie w warstwie językowej swojej powieści, co oddziaływało równocześnie na budowane obrazy i wizje. Mam na myśli dość wyraźne szukanie słownych odpowiedników najmroczniejszych stron człowieka jako jednostki, ale i człowieczeństwa jako wieloosobowego demiurga tworzącego tutaj na ziemi świat cierpienia i bólu, zła i śmierci. Krajewski to pisarz niezwykle świadomy, z własną wyjątkowo dbale przemyślaną wizją literacką. Stąd było widać już w samych tytułach „Erynie", „Liczby Charona" i „Rzeki Hadesu", że główną właściwą tematyką są wspomniane zagadnienia.


Językowo w ostatniej z wymienionych powieści pisarz osiągnął apogeum swoistego zespolenia słowa, obrazu i emocji - odczucia zła. Wielu czytelników, w tym także ja sam, miało wrażenie pewnego rodzaju przekombinowania językowego. Jakiegoś niepotrzebnego skupienia się na tej wewnętrznej grze literackiej, w której odbiorca jawił się jako uczestnik eksperymentu polegającego na teście - ile i jak prawdziwie można wyrazić słowem najciemniejszą stronę życia ludzkiego. Na szczęście dla większości czytelników „W otchłani mroku" stanowi w miarę wyważoną językowo propozycję literacką. Zezwięrzęcenie żołnierzy sowieckich, ból i lęk dziewcząt, ofiar ich szaleństwa seksualnego pożądania oraz fizycznie odczuwalna obecność śmierci w omawianej książce zostały opisane mocno, ale nie dosadnie, obrazowo, ale nie przytłaczająco. W „W otchłani mroku" nie ma niepotrzebnego epatowania zbrodnią czającą się na ulicach, w zakamarkach ruin czy nawet w miejscach rodzącej się na nowo normalności dnia codziennego. Ale też, gdyby ktoś po lekturze powiedziałby tylko, że Wrocław 1946 to miejsce i czas niespokojny, miałbym wątpliwości, czy prawdziwie przeczytał tę powieść. Okrutność i bestialstwo czai się nieustannie i nie daje o sobie zapomnieć, a lektura książki w wielu miejscach pozwala wyczuć to rozedrganie powojennej rzeczywistości i ciemnej strony ludzkiej natury.

 

„W otchłani mroku" to wyjątkowa powieść na tle wszystkich tytułów Marka Krajewskiego z jeszcze jednego powodu. Autor realizuje w niej swoją idée fixe. I nie mam wcale na myśli wspominanej przez pisarza na licznych spotkaniach autorskich chęci napisania powieści akademickiej, a więc zatopionej w życiu i środowisku uczelni. Omawiana powieść jedynie przywołuje takie zagadnienie, w żaden sposób nie może konkurować z przykładowo wymienianymi: „The Cornish Trilogy" Robertsona Daviesa, cyklem z Henrym Wiltem autorstwa Toma Sharpe'a czy satyrycznie rysującymi środowisko akademickie książkami David Lodge'a. Tą idée fixe u Krajewskiego było - jak się wydaje - stworzenie powieści, w której zderzają się idee i myśli filozoficzne, ścierają się dwie wizje ludzkiego spojrzenia na cierpienie i zło tego świata. Nie sądzę, by studia podyplomowe „Idee XX wieku" pod patronatem i przewodnictwem prof. Tadeusza Gadacza, których absolwentem w wieku lat ponad czterdziestu został autor „Śmierci w Breslau", były tylko instrumentalnie potraktowanym etapem warsztatowego przygotowania do kolejnej książki. Już w ostatnich tytułach pisarz dotykał pośrednio zagadnień z pogranicza idei, ale czynił to niejako na marginesie snutych opowieści. Tym razem czyni z tego wiodący wątek, który zostaje spleciony, a nawet można powiedzieć z terminologii pokerowej, sprawdzony w intrydze kryminalnej.


Znamienne jest to, że „W otchłani mroku" Krajewski, prowadząc tak wiodący wątek, ryzykuje pisarsko w perspektywie czytelniczej. Śmiem twierdzić, że mimo niecodziennego podjęcia tematu, bo z kryminału nie ucieka, a bardzo ciekawie i niecodziennie wykorzystuje ten gatunek, u wielu czytelników nie znajdzie zrozumienia. I nie o samych nowych bohaterów tu chodzi, doktora Mieczysława Stefanusa i doktora Henryka Murawskiego, czy też o idee i myśli, które tak płomiennie głoszą, lecz o to jak zostają one wyłożone w powieści. Dla tych, których filozofia przeraża, mam dobrą wiadomość, że w całej książce jest tylko kilka passusów czystego wykładu myśli, które to stanowią oręż w pojedynku filozoficznym z użyciem także techniki erystycznej. W żaden sposób nie wieje od nich nudą, a warto w nie wczytywać się dokładnie, zwłaszcza w perspektywie finalnych scen powieści. Nie mogę przemilczeć swojego w pierwszej kolejności zaskoczenia, a następnie pozytywnego wrażenia, jak umiejętnie Krajewski prowadzi nas po meandrach idei stworzonej np. przez P. Teilhard de Chardin. Przywołuję tego filozofa nieprzypadkowo, nie mogąc wyjść z podziwu i zadziwienia, kiedy sporo kilkanaście lat temu wczytywałem się w PAX-owskie wydania „Człowieka" i „Moją wizję świata" nawet przez myśl nie przeszło mi, że kiedyś podstawową ideę tego ciekawego jezuity odnajdę w kryminale. I na domiar tego wszystkiego niezwykle udanym literacko i ciekawym czytelniczo.

 

Autor „W otchłani mroku" zaserwował także swoim czytelnikom niesamowicie intrygującą niespodziankę. Postać Popielskiego została poprowadzona nader ciekawie z perspektywy psychologicznej, albowiem wyraźnie żyje i na naszych oczach zmienia się, ewoluuje w sposób nader autentyczny. To bardzo dynamiczny i przekonujący profil bohatera, w którym doświadczenia zbrodni kryminalnych i ścigania ich sprawców z poprzednich powieści współdziałają z empirycznym dotykiem ogromu zła i eksterminacji wojennej w przemianach osobowościowych bohatera. To zupełnie świeże literacko, jakże inne niż te, które wałkowało się na lekcjach języka polskiego, omawiając powojenną twórczość pisarzy polskich. Pod tym względem Edward Popielski jest w polskim kryminale wyjątkowy, nawet jeśli będziemy pamiętać o komisarzu Maciejewskim Wrońskiego. Ten ostatni bohater ma jednak inne doświadczenia wojenne i przez autora „Pogromu w przyszły wtorek" został powojennie sportretowany. Okres powojenny niesamowitym zrządzeniem decyzji pisarskich Krajewskiego i Wrońskiego nabiera zupełnie innego obrazu literackiego. I chwała im za to, a zwłaszcza autorowi „Rzek Hadesu". Jego Wrocław, jakże teraz bogaty w społeczną i kulturową tkankę, doświadczony swoją historią i niemiecką, i polską, uwikłany politycznie w krwawy oręż komunizmu, zostaje namalowany wyraziście i kompletnie. Wbrew słyszanym głosom czytelniczym, że ciekawsze to miasto było w cyklu przedwojennych historii, twierdzę, że Wrocław odradzający się w nowej rzeczywistości lat czterdziestych jest ciekawszy pod każdym względem. I jeśli jego portret literacki będzie na tak udanym poziomie realizowany w kolejnych powieściach Krajewskiego to tylko chwała pisarzowi. To, co w swojej książce „Mikrokosmos" Norman Davies i Roger Moorhouse próbowali zrobić w perspektywie historyczno-kulturowej i uwzględniając całe dziej miasta, Krajewskiemu wychodzi lepiej i ciekawiej. Oczywiście uwzględniając czas wojenny i powojenny Wrocławia. A czas ma decydujące znaczenie intrygującej niespodzianki, o której wspomniałem kilka zdań temu.

 

Mam na myśli oczywiście krótki zarys dalszych losów nie tyle samego Edwarda Popielskiego, ale i jego rodziny. Nie chcę przyszłym czytelnikom zdradzać szczegółów, ale wielu będzie zaskoczonych i ucieszonych. Marek Krajewski z pewnością z Popielskiego nie zrezygnuje, sobie przygotowuje przedpole do kolejnych jego przygód, a nam serwuje wielki „czytelniczy przedsmak". Jednocześnie, po raz pierwszy w tak zdecydowany i mocny sposób, pisarz rozciąga czasowo przedstawianą fabułę. Toczy się ona, we wzajemnych zależnościach, w ciągu prawie siedemdziesięciu lat, od roku 1946 do roku 2012. Autor „Erynii", choć we wcześniejszych powieściach już dokonywał delikatnie takich wędrówek narracyjnych, tym razem nie boi się otworzyć pisarsko i wyjść poza klasyczny układ powieściowy. Wyszło to tylko z korzyścią dla całej książki, jak i intrygi, która tym razem - jak sam czytelnik zobaczy - nie jest ubrana tylko w szaty kryminalne. Mistrzostwo pisarskie i dojrzałość literacka objawia się w najnowszej powieści Krajewskiego jeszcze w inny, też niecodzienny sposób. Wcześniej autor bywał bardziej tajemniczy. Mam na myśli oczywiście odautorskie metaliterackie uwagi zawarte w posłowiu. Nie tylko, że dowiadujemy się, co inspirowało autora „W otchłani mroku", ale jeszcze dostajemy uporządkowany schemat czy - bardziej trzeba by określić - model pracy pisarskiej po napisaniu powieści. Powoduje to, że tytuł „W otchłani mroku" jest kolejną znakomitą powieścią autorstwa Marka Krajewskiego, którą czytać będą musieli nie tylko miłośnicy kryminałów.


Recenzent: Leszek Koźmiński

Wrocław, którego przeraziłby się nawet Eberhard Mock

Do czego może doprowadzić na pozór niewinny spór profesorów?
Co pewien filozof z roku 2012 ma wspólnego ze zbrodniami z 1946?

Wrocław 1946. Zło zatacza coraz szersze kręgi.
Tropią dziewczęta. Gwałcą je i zabijają. Trzech żołnierzy Armii Czerwonej spędza sen z powiek Popielskiemu, UB, NKWD i pewnemu szalonemu Rosjaninowi. Każdy z nich ma inne powody.

Dawny komisarz dostaje zlecenie od profesora filozofii. Wśród uczniów podziemnego gimnazjum jest agent UB. Trzeba go znaleźć i odseparować. Nic trudnego. Jednak ku zaskoczeniu Popielskiego każdy kolejny krok w śledztwie to niespodzianka, za którą kryją się mroczne tajemnice. Zło i sprawiedliwość przestają być tylko tematem debaty filozoficznej – zaczynają decydować o życiu i śmierci.






Szukasz pomysłu na prezent? Polecamy mroczny kubek detektywa:


Zobacz jak go otrzymać