Wydawnictwo Znak - Dobrze nam się wydaje

Wyspa klucz

Klucz i kotwica, czyli imigracja w obiektywie reportażu

Najpierw miał miejsce mozolny proces zbierania materiałów: długie godziny spędzone w bibliotece, wertowanie dokumentów, skrupulatne odkrywanie zapomnianych tajemnic ludzkich losów. Potem nastąpiło przelanie zgromadzonej wiedzy na papier, w taki sposób, aby wzbudzić w czytelniku zainteresowanie problemem, poruszyć go. Fakty zostały przyodziane w literacką formę, przyprawione kunsztem języka, a do tego jeszcze wzbogacone autentycznymi fotografiami. Czyżby to był klucz do sukcesu stosowany przez Małgorzatę Szejnert? „Wyspa klucz"- kolejna powieść reportażystki porównywalna jest z „Czarnym ogrodem", docenianym i przychylnie ocenianym w środowisku literackim, o czym świadczy wyróżnienie prestiżową literacką nagrodą Cogito 2008, nominacje do nagród Nike, „Gdynia" oraz Silesiusa.

 

Tym razem Szejnert opowiedziała nie o Śląsku i jego mieszkańcach, ale o imigrantach i amerykańskiej wyspie Ellis. Poprzednio pokazała ludzkie losy z perspektywy pogranicznej społeczności - odrębnej i dążącej do podkreślania swojej autonomii, teraz objęła reporterskim spojrzeniem poczekalnię, w której przez pewien czas krzyżowały się losy emigrantów z całego świata. Był tam prawdziwy tygiel narodów - na niewielkiej dwuhektarowej wyspie, która łączy miliony przybyszów, potęgując im marzenia o amerykańskim eldorado lub je odbierając. Mimo iż temat jest zupełnie inny od poprzedniego, wręcz innowacyjny - w Polsce dotychczas nie ukazały się żadne publikacje o Ellis Island - to jeśli ktoś czytał wcześniej „Czarny ogród" może odnieść wrażenie, że „Wyspa klucz" stanowi jego drugą część. Łączy je to samo spojrzenie - skrupulatność i zafascynowanie ludźmi, identyczna forma prezentowania treści. Pokazana zupełnie inna tematyka, lecz styl pozostał ten sam.


Dlaczego „Wyspa klucz"? Co sprawiło, że sięgnęłam po tę pozycję? Oczywiście duży wpływ miał mój pozytywny odbiór poprzedniej książki „Czarnego ogrodu" i ciekawość, „czytelniczy apetyt" na kolejną porcję dobrej, interesującej lektury. Dodatkowo zainspirowała mnie poruszona w tym dziele problematyka granicy. Choć w naszej świadomości granica ma charakter linearny, tu stanowi ją cała wyspa, na której odbywały się wszelkie procedury administracyjne, umożliwiające pobyt w Stanach Zjednoczonych. Opisana przestrzeń silnie oddziałuje na psychikę, kto przejdzie przez wstępną selekcję, kto posiada wymagane dokumenty, ten wierzy, że za granicą pozostawia wszelkie kłopoty, biedę, prześladowania. Wkracza w inny świat, krainę dobrobytu i sukcesów, zaczyna nowe życie. Takim symbolem zmian może być Statua Wolności. Tam, gdzie ona króluje, tam może czekać tylko spełnienie marzeń, ręce podniesione ku górze w geście zwycięstwa. Jednym daje nadzieję na odnowę, dla innych stanowi jedyny obraz, jaki zapamiętają z Ameryki. Nie wszystkim bowiem udaje się przekroczyć magiczny próg. Kto nie wsiądzie na prom na przykład do Nowego Jorku, ten będzie widział Statuę odwróconą plecami, jakby wskazywała, że wolność i powodzenie nie są dla niego.


Małgorzata Szejnert stara się oddać sytuację na wyspie możliwie najpełniej i najbardziej wiarygodnie. W latach 1892-1954 przez centrum przyjmowania imigrantów przewinęły się milionowe rzesze ludzi. Pisarka wybrała niewielki odsetek spośród nich, ale i tak te przykłady pozwalają otworzyć oczy na to, co rozgrywało się na przedsionkach Stanów Zjednoczonych. Zarysowuje szereg indywidualnych historii, przedstawia je trochę jako anegdoty, ujmując im w ten sposób dramatyzmu. Jako czytelnicy poznajemy zaledwie wyrywki, towarzyszymy kilku postaciom, również po opuszczeniu przez nich wyspy. Obserwujemy losy imigrantów, którzy zdeterminowani swoją sytuacją w nieludzkich wręcz warunkach pokonują setki, tysiące kilometrów, aby spróbować swojego szczęścia na innym kontynencie, towarzyszy im wielka nadzieja, ale też jeszcze większa obawa oraz niepewność losu. Niejako po drugiej stronie są komisarze, urzędnicy, pielęgniarki, tłumacze, którzy próbują zaprowadzić porządek, wyeliminować nadużycia, poskromić wciąż napływającą falę podróżnych. Muszą stosować się do restrykcyjnych zaleceń prawa, procedur, które przypominają nieomalże politykę czystości rasy nazistowskich Niemiec, jednakże nie są przy tym pozbawieni uczuć. Wręcz przeciwnie, zależy im na poprawieniu losów imigrantów, którzy i tak doświadczyli wiele udręk: nie znając swych praw ulegali manipulacjom, a oszuści łatwo wykorzystywali ich łatwowierność i ufność. Jako przykład oddanego swej służbie pracownika wyspy przywołam postać Ludmiły Foxlee - pełnej życzliwości oraz poświęcenia dla dobra publicznego, dla dobra milionów nieznanych osób, które po przyjeździe są zagubione i zdane na łaskę lub niełaskę urzędników, otoczenia.


Na uwagę zasługują tytuły części powieści: Przypływ, Powódź, Zawieszenie, Kołysanie, Odpływ, Martwa Fala, Poławiacze, wszystkie związane z morską tematyką, ale też z ruchem. O ile w „Czarnym Ogrodzie" dominowała metaforyka korzeni - budowania podłoża, oparcia w swojej Małej Ojczyźnie, stałości, mocnego emocjonalnego związku  ze swoją dzielnicą i najbliższym otoczeniem, to tu dopatrzeć się można metafory kotwicy. Tak jak podczas Wędrówki Ludów tak jak podczas fali Wielkiej Emigracji, tak i teraz w XXI wieku ludzie wiele podróżują, zmieniają swe miejsce zamieszkania, nauki i pracy. Jednakże o ile wcześniej zmiany przestrzeni były raczej jedno, najwyżej dwurazowe, obecnie ludzie stale migrują, wielokrotnie w trakcie swego życia. Nie angażują się tak mocno, nie oswajają przestrzeni na tyle, aby zakorzenić się w niej, ale raczej zarzucają kotwicę. Niczym żeglarze wędrują od portu do portu, na lądzie przebywają tymczasowo, w każdej chwili gotowi znów odbić od brzegu.


Decyzja Europejczyków o wyjeździe do Ameryki była jedną z najważniejszych decyzji w życiu, zmieniającą wszystko o 180 stopni, dla wielu nieodwracalną, tam założyli swe rodziny, ustabilizowali się, nie wracając już do swych macierzystych portów, skąd wypłynęli. Obecnie sytuacja diametralnie się zmieniła, proces zakotwiczania powtarza się niemalże w nieskończoność, dopóki tylko mamy na to siły i chęci, poruszając się wraz z biegiem czasów i ich wymogami. Szejnert przez morskie odnośniki w opowieści o historii sprzed pół wieku, jakby zwracała uwagę na współczesny wymiar migracji. Wbrew ograniczeniom konkretyzacji czasowo-przestrzennej z lektury „Wyspy klucz" można wyłowić uniwersalny obraz migranta, ujrzeć fenomen podróży ku lepszemu, niepoddający się prawom historii.


Książka Małgorzaty Szejnert jest wartościowa, odkrywcza pod względem treści i poruszanego problemu, który do tej pory nie był zgłębiany przez polskich dokumentalistów, tym bardziej literatów. Gdyby nie wcześniejszy „Czarny Ogród" i pomysł na ujęcie fabuły, to za pewne „Wyspa klucz" uczyniłaby większe poruszenie na rynku wydawniczym. Książka zamiast sama budować swoją renomę - bazuje na etykiecie i popularności poprzedniej, co niekorzystnie na nią wpływa. Jednakże trzeba przyznać, że pisarka nie zniżyła poziomu, z taką samą uwagą, z jaką przyglądała się losom Ślązaków z Giszowca i Nikiszowca, spogląda i bada losy imigrantów próbujących przekroczyć Wyspę Klucz. Z zakamarków archiwum Muzeum Imigracji na Ellis Island wydobyła na świat ludzie historie, które wbrew różnic strefowo-czasowych, są do siebie podobne. Ludzkie emocje, nadzieje, marzenia i rozczarowania one są wciąż takie same, dlatego wciąż bliskie czytelnikom, którzy opowieść z początku XX wieku mogą łatwo przełożyć na własne doświadczenia.


Recenzent: Ewelina Siwek

Małgorzata Szejnert, autorka książki Czarny ogród, zabiera nas tym razem w daleką podróż na Ellis Island, małą wyspę u wybrzeży Nowego Jorku, która przez lata była nazywana „bramą do Ameryki”. Od końca XIX wieku do lat 50. wieku XX mieściło się na niej centrum przyjmowania imigrantów przybywających do Stanów Zjednoczonych. W tym czasie przez wyspę przewinęło się blisko 12 milionów osób.
Większość przebywała na niej zaledwie kilka godzin. Ci, którzy mieli mniej szczęścia, spędzali tam nawet do kilkunastu miesięcy, przechodząc długotrwałą kwarantannę i najróżniejsze badania. Inni zaś byli po prostu odsyłani z powrotem, ponieważ zgodnie z ustawami imigracyjnymi zakaz wstępu obejmował: „idiotów, chorych umysłowo, nędzarzy, poligamistów, osoby, które mogą się stać ciężarem publicznym, cierpią na odrażające lub niebezpieczne choroby zakaźne, były skazane za zbrodnie lub inne haniebne przestępstwa, dopuściły się wykroczeń przeciw moralności” oraz tych, którzy nie mieli pieniędzy na podróż w głąb kraju.
Autorka nie tylko śledzi dramatyczne losy emigrantów polskich, żydowskich, niemieckich czy włoskich, ale dzięki ogromnej reporterskiej pasji i dociekliwości ożywia postaci pracowników stacji na Ellis Island - lekarzy, pielęgniarek, komisarzy, tłumaczy oraz opiekunek społecznych, a nawet przyzwoitek.
To fascynujący reportaż, bogato ilustrowany unikatowymi zdjęciami archiwalnymi.